AKTUALNOŚCI


Nowy film Kasi Adamik „Amok” już w kinach

– Nigdy nie chcieliśmy robić filmu o prawdziwym Krystianie Bali, prawdziwym morderstwie ani prawdziwych losach książki. Bo po co? – mówi Kasia Adamik, reżyserka „Amoku”, który oglądać już można w polskich kinach. To niezwykle ciekawa gra z tradycyjnym kryminałem, ale też fascynujący dramat psychologiczny, w którym najważniejsze jest to, co rozgrywa się w świadomości i podświadomości

W „Amoku” Kasi Adamik, po którym wielu spodziewało się klasycznego kryminału, wszystko jest na opak. Już na początku widzimy głównego bohatera, Krystiana Balę (Mateusz Kościukiewicz), który morduje kobietę, gdy w pokoju obok jego żona przygotowuje obiad. Kiedy zagadkę innego morderstwa próbuje wyjaśnić policyjny inspektor (Łukasz Simlat), zamiast mozolnie zbierać dowody na podejrzewanego Balę, umawia się z nim na piwo i oferuje rodzaj współpracy.

Zofia Wichłacz i Mateusz Kościukiewicz w AMOKU / fot. Witold Bączyk

Ktoś zabił, ktoś mordercę próbuje złapać – tego rodzaju opowieści było już mnóstwo. Ale Adamik odwraca perspektywę, mnoży wątpliwości. A rozdzielone na początku role zabójcy i stróża prawa metodycznie rozbraja. Może zabójstwo jest tylko wytworem chorej wyobraźni, teoretycznym aktem niemoralności, który wydarza się jedynie w głowie? Może ściganie mordercy to tak naprawdę ściganie własnych niespełnień i tłumionych skrzętnie marzeń?

– Scenariusz Richarda Karpali zaciekawił mnie właśnie dlatego, że wywracał reguły gatunku – mówi Kasia Adamik. – Chciałam stworzyć film, który zasugeruje widzowi, by nie dał się zwieść łatwym rozwiązaniom. Film-podróż, która wymaga wysiłku. Jakbyś się przedostawał przez gęste powietrze – trochę zwolnione i ciężkie. Stąd hiperrealizm, bo nasz świat jest realistyczny tylko pozornie. Stąd motyw duszenia i sceny pod wodą. „Amok” to klaustrofobiczne kino o dwóch mężczyznach, którzy zaplątują się w swojej grze w kotka i myszkę niczym szczury w labiryncie, jakby na bezdechu.

Ktoś zabił, ktoś mordercę próbuje złapać – tego rodzaju opowieści było już mnóstwo. Ale Adamik odwraca perspektywę, mnoży wątpliwości. Może ściganie mordercy to tak naprawdę ściganie własnych niespełnień i tłumionych skrzętnie marzeń?

Jest oczywiście również książka – od niej tak naprawdę się zaczęło. To wydany w 2003 roku „Amok” Krystiana Bali miał naprowadzić policjantów na trop autora, bo powieściowe zabójstwo przypominało zdumiewająco to, które wydarzyło się w rzeczywistości. Media szybko podchwyciły informację o człowieku, który opisał w powieści dokonane przez siebie morderstwo. Zaczęły się reportaże, śledcze dochodzenia dziennikarzy, a Krystianem Balą zainteresowano się w Polsce i na świecie (czego dowodem słynny artykuł w „The New Yorkerze”).

– Większość elementów została w scenariuszu wymyślona. Właściwie jedyne, co wzięliśmy z życia, to kilka detali, imię i nazwisko głównego bohatera oraz jego książkę, którą cytujemy na ekranie – opowiada Adamik. Ale nawet w tym wypadku film znacznie odbiega od rzeczywistości: powieściowy „Amok” nie był przecież komercyjnym sukcesem, a sąd odrzucił go jako dowód w procesie o morderstwo.

Łukasz Simlat w filmie AMOK / fot. Witold Bączyk

– Nigdy nie chcieliśmy robić filmu o prawdziwym Krystianie Bali, prawdziwym morderstwie ani prawdziwych losach książki. Bo po co? – mówi reżyserka. – Dyskusja wokół filmowego „Amoku” przypomina mi w pewnym sensie dyskusję o niedawnym spektaklu „Klątwa” w Teatrze Powszechnym bezsensownie oskarżanym m.in. o szerzenie nazizmu. A przecież teatr i kino to rzeczywistość umowna. Umawiamy się na jakiś nawias, dwuznaczność: nie traktujemy tego, co na scenie albo na ekranie, jako prawdziwego świata. Narzędziem kina, ale też teatru czy literatury jest przecież prowokacja, eksperyment. Bo sztuka tym różni się właśnie od umoralniającej czytanki albo artykułu w gazecie, że próbuje wpłynąć na widza, zaszokować go, pobudzić do myślenia w sposób niedosłowny.

Do końca nie wiemy w filmie, czy Bala rzeczywiście jest mordercą czy jedynie chce podsycać podejrzenia, że mógłby nim być

Do końca nie wiemy w filmie, czy Bala rzeczywiście jest mordercą czy jedynie chce podsycać podejrzenia, że mógłby nim być. W „Amoku” Kasi Adamik kwestia morderstwa pozostaje w pewnym sensie drugorzędna: tak naprawdę fascynujący jest portret Krystiana Bali jako psychopaty, który nie musi zabijać, żeby przerażać.

W książce „Psychopaci są wśród nas” Robert D. Hare pisze o psychopatach jako o osobach bardzo często elokwentnych, roztaczających wokół siebie powierzchowny urok, ale zwykle pozorujących erudycję. To przekonani o swojej wyjątkowości narcyzi, niezdolni ani do wyrzutów sumienia, ani do empatii, za to świetnie manipulujący otoczeniem. Tylko nieliczny z psychopatów popełniają zbrodnie: większość prowadzi normalne życie, konsekwentnie niszcząc jednak ludzi i relacje w rodzinach czy miejscach pracy. – Najważniejsza u psychopatów jest niezdolność odczuwania emocji – twierdzi Adamik. – Psychopata nie czuje tak jak inni: od małego uczy się jednak uczucia udawać, odgrywać role, których oczekują inni.

Filmowy Krystian Bala lubi łączyć seks z przemocą, traktuje kobiety przedmiotowo, wybiera też zawsze – jak twierdzi – te „brzydkie”, bo ładne nie są go w stanie podniecić. Peroruje o Nietzschem, ale ideę nadczłowieka traktuje naskórkowo, jakby chciał głośną teorią filozoficzną uwznioślić sam siebie. Demoniczne spojrzenie znakomitego Mateusza Kościukiewicza co chwilę jednak pęka – nie tylko wtedy, gdy pozorujący nieomylnego mężczyzna popełnia tak szkolne błędy jak sprzedaż telefonu komórkowego ofiary trzy dni po morderstwie.

– Nasz Krystian jest wykalkulowany, zimny, ale nosi w sobie jakieś złamanie – przyznaje reżyserka. – Czegoś bardzo by chciał, może innego życia, a okazuje się w gruncie rzeczy samotny, a nawet obciachowy. Nie ma kolegów, nie potrafi rozmawiać z ludźmi, nie rozumie żartów. Chciałby być „cool”, ale nie jest w stanie ukryć, że to tylko maska.

Mateusz Kościukiewicz w filmie AMOK / fot. Witold Bączyk

Maski nosi też w filmie policjant Jacek Sokolski, który okazuje się nie tyle wrogiem Krystiana, co raczej jego lustrzanym odbiciem. Jeśli Bala rzeczywiście jest szaleńcem, to przynajmniej swoje szaleństwo próbuje ładnie opakować i cynicznie sprzedać. Sokolski w świetnej kreacji Łukasza Simlata tego nie potrafi. Od środka zjadają go sprzeczne emocje, bunt wobec wszystkiego, kim jest i zazdrość o to, kim być nie może. Ale policjant nie ma nawet języka, by to nazwać – ani narzędzi, by tę wewnętrzną galopadę zrozumieć.

Adamik zgadza się, że głównym motorem działania filmowego policjanta jest zazdrość: – Sokolski jest zazdrosny o Balę, ale bardziej o kreację, którą Bala sobie stworzył. Fascynuje go wolność Krystiana i fakt, że ten młody mężczyzna nie ma hamulców. Być może Sokolski też by chętnie kogoś zabił, ale nie może. Być może jest bardziej brutalny i nieprzewidywalny niż Krystian. Ale czuje się wewnętrznie spętany.

Może „Amok” jest snem? Snem mężczyzn śniących o potędze i rozbijających się o ograniczenia ciała, umysłu, moralności, niemoralności, ale też sztuki?

Gdy pytam Kasię Adamik, czy zrobiła film o męskiej pysze, nie zaprzecza: – Jest w tych facetach coś przeraźliwie smutnego. Napędzają swoje ego, ale nie potrafią znaleźć żadnej satysfakcji. Próbują coś osiągnąć, ale nie są w stanie choćby zbliżyć się do swoich ideałów. Cały czas chcą coś udowodnić – sobie i innym. Miotają się. Są w pułapce samych siebie.

Pojawiają się też w „Amoku” również kobiety. Są ofiarami męskiego szowinizmu (jak dziewczyna, z którą Krystian uprawia seks w łazience w klubie) czy rozdają karty i wpędzają facetów we frustrację? Z kilku filmowych bohaterek najciekawsza jest ta najważniejsza, żona filmowego Krystiana, czyli Zofia (Zofia Wichłacz), o której Adamik mówi: „Skoro chcieliśmy zrobić film noir, nie mogło w niej zabraknąć femme fatale”. Z potulnej, niemal terroryzowanej kury domowej z początku filmu przeistacza się w nieodgadniony, kobiecy żywioł.

Psychologicznie wydaje się najprostsza, bo zarazem najbardziej symboliczna – to właściwie nie kobieta z krwi i kości, ale uosobienie męskich wyobrażeń, tęsknot i lęków. Im bliżej końca, tym bardziej Zofia staje się postacią jak ze snu. Może takim snem właśnie jest również filmowy „Amok”? Snem mężczyzn śniących o potędze i rozbijających się o ograniczenia ciała, umysłu, moralności, niemoralności, ale też sztuki?

Zofia Wichłacz w filmie AMOK / fot. Witold Bączyk

Chociaż „Amok” miał początkowo być realizowany po angielsku i w międzynarodowej koprodukcji, nakręcony został po polsku, z polskimi aktorami i polską ekipą. – Czuję w robieniu filmu w Polsce autentyczną przyjemność i wolność – mówi Adamik. – Mniejsza produkcja, mniej ludzi, ale wszyscy całkowicie zaangażowani, kreatywni, wiecznie w procesie. Co w przypadku aktorów czasem bywało niełatwe: Mateusz i Łukasz pozostawali w rolach, więc podczas przerw obiadowych nie zawsze było przyjemnie – żartuje Adamik.

Paradoksalnie scenariusz polskiego „Amoku” napisał Amerykanin Richard Karpala: jego rodzice byli Polakami, on sam trochę język polski rozumie. Adamik: – To wymarzona sytuacja: trafił do mnie, jako reżysera, świetny tekst, nad którym chcę pracować, który mnie uwodzi. Głównie tym, że napisany był niezwykle wizualnie i niebanalnie: co innego opowiadał w obrazie, a co innego w dialogu. Czy to znaczy, że amerykańscy scenarzyści są lepsi? Ależ skąd! Tyle że u nas brakuje czasu i pieniędzy. Na research, kolejne wersje, poprawki i żmudną pracę.

Chociaż Kasia Adamik zdobyła uznanie widzów swoim „Boiskiem bezdomnych” (2008), reżyserską drogę zaczęła od świetnego debiutu „Szczekając na świat” (2002) pokazywanego w konkursie głównym Sundance Film Festival. Również – jak w przypadku „Amoku” – o szaleństwie. Czemu? – Być może dlatego, że na co dzień jestem do bólu normalna, wręcz nudna – śmieje się Adamik. – Nie przeżywam wewnętrznych udręk, co nie znaczy, że mnie one nie fascynują. Ale nie lubię adrenaliny, nie myślę o ekstremalnych sportach. Nawet na planie potrzebuję spokoju, bo stres mnie blokuje.

Przez tych piętnaście lat zrealizowała trzy samodzielne filmy, współreżyserowała m.in. „Janosika. Prawdziwa historię” i „Pokot” (razem z mamą Agnieszką Holland), zrealizowała wiele seriali telewizyjnych łącznie z „Ekipą” i „Głęboką wodą”. – Nie próżnowałam – podkreśla. Ale chce teraz „przyspieszyć”, ma kilka nowych projektów (m.in. według opowiadania Olgi Tokarczuk). Odkrywa się też w roli montażystki.

Pracowała w wielu krajach, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, ale w Polsce czuje się najbardziej naturalnie. Jeśli coś jej przeszkadza, to fakt, że reżyser, który nie jest współproducentem filmu, traci u nas właściwie kontrolę nad gotowym już filmem: od trailera po festiwale, na które film jest wysyłany. – Chciałabym, żeby polskie kino wciąż było kinem reżyserskim, a nie producenckim – mówi Adamik. – To przecież nasza największa wartość.

—Paweł T. Felis

czytaj więcej o Kasi Adamik