AKTUALNOŚCI


Dowody na hipokryzję

Po dwóch latach nieobecności do rodzinnej miejscowości wraca 19-letnia Urszula. Nikt nie wie, dlaczego dziewczyna zniknęła i co się w tym czasie z nią działo. Nikt też, jak się wydaje, z jej powrotu bardzo się nie cieszy. W bardzo religijnej społeczności miasteczka Urszula staje się wyrzutkiem, którego wstydzi się również jej najbliższa rodzina. Ale nastolatka nie zamierza zachowywać się jak ofiara. Magdalena Łazarkiewicz w pierwszej rozmowie po zakończeniu zdjęć do  „Powrotu” 

Sandra Drzymalska w roli Urszuli w POWROCIE Magdaleny Łazarkiewicz

Paweł T. Felis: „Chciałabym dotknąć w tym filmie tych sfer naszego życia, które wolimy odsuwać, bo są nieprzyjemne i nie pozwalają na dobre samopoczucie” – mówiłaś rok temu, kiedy „Powrót” był jeszcze w fazie kończenia scenariusza. Skąd pomysł na ten film? 

Magdalena Łazarkiewicz: Zaczęło się od serialu „Głęboka woda” – razem z moją współscenarzystką Kasią Terechowicz dokumentowałyśmy wtedy wiele prawdziwych historii o tematyce społecznej. Miałyśmy też kontakt z fundacją La Strada i to dzięki niej natknęłyśmy się na przypadek dziewczyny z małego miasteczka, która została porwana i wywieziona do burdelu w Niemczech. Udało jej się uciec, wróciła do swojego domu. Ale powrót ten – z wielu względów – okazał się bardzo trudny.

Wzorowałyście się na prawdziwej historii? 

To była tylko inspiracja. Ale ważna, bo jak w soczewce, na autentycznym przykładzie, pokazywała mechanizm ostracyzmu wobec kogoś, kto nie pasuje, wymyka się stereotypom, więc drażni.

Kiedy 19-letnia bohaterka „Powrotu” wraca na początku filmu do domu, w reakcjach jej najbliższych widać więcej zdziwienia niż radości.   

To dziewczyna z bardzo konserwatywnej rodziny – rodziny, która na pewno nie chce się wyróżniać. Urszula zniknęła dwa lata wcześniej, wyjechała z chłopakiem. Ale on zmusił ją do uprawiania seksu za pieniądze. W jej rodzinnym miasteczku uznano ją za zmarłą, więc gdy Urszula wraca, wszyscy przeżywają szok.

Podczas pierwszej kąpieli widać na jej ciele siniaki i blizny – nie ma wątpliwości, że Urszula dużo przeszła. 

Jest skrzywdzona, fizycznie i psychicznie. Nosi w sobie traumę zdrady, seksualnego wykorzystywania, życia niemal w więzieniu. Ale bardzo nie chce, by się nad nią litowano. Nie chce być ofiarą. Na swój sposób buntuje się. Bywa opryskliwa, robi różne rzeczy na przekór albo przeciwnie – zamyka się i nie pozwala sobie pomóc. Nie są to zresztą buńczuczne gesty: to znaki zaburzonej tożsamości, czego nikt w jej otoczeniu nie rozumie.

Najpierw Urszula budzi niezdrową ciekawość, potem – niesmak, oburzenie. Bo jest inna niż wszyscy? 

Bo staje się dla swojej rodziny i całej społeczności miasteczka wyrzutkiem. Namacalnym dowodem na panującą w jej otoczeniu hipokryzję. W jej społeczności głosi się chrześcijańskie zasady miłości bliźniego, ale w codziennym życiu nikt tych zasad wobec niej nie stosuje. Co więcej, chrześcijańskie miłosierdzie rozumiane jest opacznie i fałszywie, bo pozwala ze sztandarem chrześcijaństwa boleśnie krzywdzić. Nawet najbliższych.

A dom Twojej bohaterki jest bardzo religijny: ojciec jest kierowcą pielgrzymek, matka często bywa w kościele i pomaga w nim sprzątać, a wujek Jerzy to miejscowy proboszcz. 

To prawda, co nie znaczy, że „Powrót” jest filmem antykościelnym czy antyreligijnym. Łatwo zresztą pokazać wiarę sprowadzaną do rytuałów i wyśmiewać jej odpustowość. A nam bardzo zależało, żeby takich prostych rozwiązań unikać. Dlatego pokazujemy na przykład niezwykły rytuał w trakcie triduum paschalnego, czyli tzw. święto ognia i wody. Nawet katolicy rzadko o nim wiedzą, a to piękne święto. Odbywa się w nocy, w wigilię zmartwychwstania. Kościół jest wyciemniony, na zewnątrz rozpala się ognisko, po czym procesja z tym światłem wchodzi do kościoła. Od niego zapalają się świece, kościół powoli się rozświetla. Niezwykłe przeżycie.

Duchowe również? 

Oczywiście. Nakręciliśmy je bardzo spektakularnie. Umieściliśmy też piękną pieśń, którą się wtedy śpiewa – nagrał ją dla nas wybitny kantor. Pod tą monumentalną powierzchnią kryje się oczywiście napięcie, podtrzymywane od lat rodzinne kłamstwo, sztafaż hipokryzji. Ale ten monumentalny rytuał pozostaje punktem odniesienia. Zawieszonym wysoko, duchowym punktem, do którego nie potrafimy w codziennym życiu doskoczyć, dorosnąć.

To również przykład innej postaci z Twojego filmy – księdza Jerzego. Uwikłany jest przecież w rodzinne kłamstwo, ale nie jest złym księdzem – to on głośno broni Urszuli, przypominając słowa Chrystusa: „Kto z was jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem”. 

Kreując tę postać, wzorowaliśmy się w pewien sposób na wyjątkowym duchownym, czyli księdzu Wojciechu Drozdowiczu z Bielan – w sposobie mówienia, zachowania itp. Jak wszyscy w naszym filmie Jerzy boryka się sam ze sobą. Ma swoją tajemnicę, swoją rolę odgrywaną przez wszystkimi. Ale jest też człowiekiem samotnym, często bezradnym. W „Powrocie” – chciałabym to jeszcze raz podkreślić – nie występujemy ani przeciw kościołowi, ani przeciw księżom. To raczej historia o tym, jak trudno żyć według głoszonych oficjalnie zasad i wartości. Nawet jeśli to wartości ze wszechmiar słuszne.

Agnieszka Warchulska i Sandra Drzymalska w POWROCIE Magdaleny Łazarkiewicz

Niezwykły jest w scenariuszu moment, kiedy Urszula wychodzi ze szpitala psychiatrycznego i nafaszerowana lekami – wraca do wiary. Wcześniej miotała się, teraz ma w sobie spokój. Bo łatwiej jest wiedzieć, co jest dobre, a co złe, niż ciągle się miotać? 

Bo religia daje poczucie bezpieczeństwa. Nasze życie jest pełne wieloznaczności, niepewności, wątpliwości. A religia – w najróżniejszej postaci – staje się miejscem, gdzie można się przed tym schronić. Wszyscy mamy naturalną pokusę, żeby się temu poddać. Urszula również. Nawet jeśli to złudne bezpieczeństwo musi w przypadku mojej bohaterki pęknąć. Dość szybko zaczyna przecież rozumieć, że została oszukana i otumaniona. Że świat wokół jest zgoła inny.

Jest tu jeszcze jeden ważny temat – podejście do kobiet, a zwłaszcza ich seksualności. Kobieta uwiedziona i zmuszana do seksu nie jest traktowana jak ofiara przemocy. To ona jest przez społeczność traktowana jak winna. To o niej mówią: „kurwiła się”. 

Bo jest naznaczona. Zbrukana. Bo nie pozwala na schowanie pod dywan spraw seksualności i męskiej przemocy, a przecież o tym nie powinno się głośno mówić. O tym powinno się milczeć. Podobnie jest z matką dziewczyny, którą gra w filmie Agnieszka Warchulska. I bardzo ciekawie tę postać skonstruowała: to nie jest kostyczna fanatyczka religijna, ale kobieta, która zredukowała, musiała zredukować swoją kobiecość. Ale wciąż tę cielesność w sobie ma, wciąż musi też ją ukrywać. I z tej dwoistości bierze się jej wewnętrzny dramat.

I jeszcze jedna ważna kobieta – kreowana przez Katarzynę Herman Lena. 

Dla Urszuli była kimś w rodzaju mentorki. To ona jako dyrektorka chóru kościelnego zauważyła, że Urszula ma wyjątkowy talent wokalny. To ona pchnęła swoją podopieczną do tego, by spróbowała swoich sił w świecie i namówiła na udział w wokalnym talent show. Ale gdy w trakcie tego programu Urszula poznała mężczyznę, który ją porwał, wina spadła na Lenę. Można powiedzieć, że wytworzyły się dwa kręgi ostracyzmu. Jeden wokół Leny, która nie wytrzymała presji otoczenia, wpadła w alkoholizm, zniszczyła swoje życie. A drugi – wobec młodziutkiej dziewczyny, która najpierw została zbrukana, a potem nie nawróciła się wystarczająco wyraziście na wartości wyznawane przez jej rodzinę.

Jak trafiłaś na Sandrę Drzymalską, która gra Urszulę? 

Pojawiła się na pierwszym castingu i od razu bardzo mi się spodobała. Ale działa mechanizm niedowierzania: trudno wziąć aktorkę do głównej roli z pierwszego castingu. Odbyłam więc całą turę castingową, przesłuchałam mnóstwo dziewczyn. I wróciłam do Sandry. Ma w sobie coś z aktorki angielskiej. Na ekranie jest bardzo sensualna, a w pracy – niezwykle skupiona. Dopiero niedawno skończyła krakowską szkołę teatralną. Na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie jej rolę w 30-minutowym filmie „Jest naprawdę ekstra” wyróżniono w tym roku „za osobowość i talent bijący z ekranu”. Dla mnie to aktorskie odkrycie.

A pozostałe role? 

Obsada jest dość nietypowa, bo zależało mi, żeby wystąpili u mnie inni aktorzy niż ci, którzy grają wszędzie. Ojca Urszuli gra więc Mirosław Kropielnicki – bardzo znany aktor teatralny z Poznania: to jego debiut na dużym ekranie. Nigdy wcześniej nie grał w kinie. A niesłusznie, bo to niezwykła, aktorska osobowość. Pasowałby do filmów Kena Loacha. W księdza wcielił się Tomasz Sobczak, a w Lecha – Bartek Gelner. Młodszego brata Sandry gra Staszek Cywka, którego odkryliśmy w serialu „Głęboka woda”, teraz już wytrawny  aktor, znany choćby z głównej roli w „Królewiczu Olch”, a najmłodszego w rodzinie Karolka 6-letni chłopczyk Dawid Rostkowski. Wyłowiliśmy go z castingu.

Poradził sobie? 

Tak, i to znakomicie. A miał do zagrania naprawdę trudną postać: Karolek to w filmie właściwie jedyna postać nietknięta złem i fałszem tego świata. Oczywiście staraliśmy się go chronić, otoczony był staranną opieką, ale zdumiewał nas dojrzałością. Pamiętam scenę, którą chciałam nakręcić trochę dokumentalnie – chodziło o to, by złapać jego naturalną reakcję na dość drastyczną sytuację. Rzeczywiście się udało, był dosyć przestraszony. Podeszłam do niego po zdjęciach i mówię: „Przepraszam, wiem, że to było nieprzyjemne. Czasem tak jest, że jak się kręci film, to nie jest przyjemnie”. A on patrzy na mnie i mówi: „No, to jest taka praca!”.

Czy to tylko moje wrażenie, że w filmie nie ma wielu słów? 

To prawda. Pierwszą kwestię Urszula wypowiada mniej więcej w czterdziestej minucie filmu. Już w scenariuszu słów było niewiele, ale podczas prób, w pracy na planie, a teraz w montażu staramy się eliminować wszystko, co zbędne. I dużo opowiadać obrazem. Był to zresztą mój pierwszy film, do którego razem z operatorem – Wojciechem Todorowem – napisaliśmy bardzo szczegółowy scenopis. Z początku wydawało się to niekonieczne: nie mamy przecież wielkiej inscenizacji, wielu planów zdjęciowych itd. Ale to bardzo się przydało, bo film jest dzięki temu niezwykle konsekwentnie opowiadany w sensie obrazkowym. A poza tym bez scenopisu pewnie nie udałoby nam się go zrealizować tak szybko.

Magdalena Łazarkiewicz na planie filmu POWRÓT

Jak wspominasz pracę na planie? 

Fantastycznie. Jedyny problem, jaki mieliśmy, to mała liczba dni zdjęciowych. Ale byliśmy dobrze przygotowani, robiliśmy wcześniej dużo prób. Również z kamerą. A co ważniejsze, wszyscy byli tak wkręceni w ten projekt, że nie mogliśmy się rozstać. Nawet dzisiaj umówiłam się z aktorami na wspólną kolację, więc zaraz robię zakupy i będę dla nich gotować. Miałam też dość luksusową sytuację od strony produkcyjnej. Bo naprawdę rzadko zdarza się producent tak bardzo zaangażowany w film od strony artystycznej, starający się na każdym kroku wspierać i pomagać, jak Lambros Ziotas z Wrocławia.

Wszystko szło zgodnie z planem? 

Nigdy nie idzie: to w przypadku filmów normalne. Mieliśmy na przykład wyjątkowego pecha z pogodą. Już w zimie zaczęliśmy kręcić zdjęcia uciekające, żeby pokazać upływ czasu. Potem kręciliśmy we wnętrzach w Warszawie, właściwie w warunkach studyjnych – naszą dekorację zbudowaliśmy w realnym pustostanie. A później mieliśmy zaplanowany wyjazd do naszego miasteczka, żeby zahaczyć o wczesną wiosnę. Przyjeżdżamy, a tam pół metra śniegu. Pod koniec kwietnia! Koszmar. Byliśmy załamani. Ale udało się to wszystko opowiedzieć tak, że pogoda nie przeszkadza, a upływ czasu i tak widać.

Gdzie jest to małe miasteczko? 

Kręciliśmy w Lublińcu – miasteczku niedaleko Częstochowy, ale należącym do Śląska. Nie jest to typowo śląskie miasto, raczej z pogranicza. Świat, o którym opowiadamy, nie jest w sposób oczywisty piękny. Ale Lubliniec ma w sobie estetyczną czystość, wyrazistość, która od początku mnie ujęła.

Jakie wrażenia po pierwszych tygodniach montażu? 

Jestem dość zadowolona z materiałów, ale ta historia dopiero się tworzy. Już widzę, że można ją opowiedzieć na kilka sposobów. Nie zamierzam się zresztą spieszyć. Na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty w ramach Polish Days pokażemy fragment zmontowanego filmu, ale całość będzie gotowa nie wcześniej niż na przyszły rok.

Nie masz wrażenia, że „Powrót” – napisany jakiś czas temu – może być właśnie teraz filmem niezwykle aktualnym? 

Kiedy patrzę na to, co się wokół nas dzieje, wydaje mi się, że rzeczywistość na niego „pracuje”. Mówię oczywiście o głębszym sensie, bo bardzo staraliśmy się, żeby nie robić filmu publicystycznego. Wszyscy – ja, aktorzy i realizatorzy – włożyliśmy bardzo, bardzo dużo wysiłku w to, żeby każdej z naszych postaci dać jej osobistą prawdę, wewnętrzną komplikację. Żeby nie tworzyć czarno-białego opisu świata, ale pokazać ludzi pełnych dobrych chęci, choć czasem pogubionych, a czasem zablokowanych.

Mówiąc aktualny mam na myśli również to, że hipokryzja, o której opowiada „Powrót”, nie musi być wcale religijna.  

Tak, to bardzo ważne. Gdyby przenieść tę historię w inne realia, można by znaleźć odpowiedniki choćby w polityce albo korpo-świecie. Bo „Powrót” nie mówi o religii ani ludziach wierzących, ale o pewnym mechanizmie. Mechanizmie odrzucenia i bycia odrzuconym. Ale też o tym, że za kłamstwo, uleganie fałszywym przesłankom w życiu płaci się cenę. Jest w „Powrocie” moment, kiedy wychodzi na jaw, że rodzina żyła w fałszu. A to straszna trucizna, która rozchodzi się na wszystkich. Odwaga mówienia prawdy, głośny sprzeciw też oczywiście kosztuje. Ale wewnętrznie pozostajemy wolni.

Film o poszukiwaniu wolności? 

Również. Ale przede wszystkim o tym, że każdy nosi w sobie swój wewnętrzny dramat. I nawet jeśli bywa okrutny, wybiera mniejsze, choć przerażające zło, z jakiegoś powodu to robi. Można oskarżać, ale można na innych – i na siebie – spojrzeć ze współczuciem. Kiedyś przeczytałam u prof. Barbary Skargi takie zdanie: „Umiejętność wybaczania to jedyna boska cecha, jaką mamy”. Może więc „Powrót” jest bardziej chrześcijański niż mogłoby się wydawać?

Rozmawiał Paweł T. Felis

czytaj więcej o Magdalenie Łazarkiewicz