AKTUALNOŚCI


Fajny to ten Kantor nie był

Do skończenia filmu „Kantor. Nigdy tu już nie powrócę” zostały dwa dni zdjęciowe, o które reżyser, Jan Hryniak, walczy już ponad półtora roku. „Robię film o bezkompromisowym twórcy i sam też nie mogę pójść na ustępstwa, które odczuwałbym jak artystyczną przegraną” – mówi.

Borys Szyc jako Tadeusz Kantor fot. Adam Golec

Magdalena Żakowska: I co z tym „Kantorem”?

Jan Hryniak: Zmienia się. Trzy lata temu, kiedy zacząłem robić ten film, obchodziliśmy stulecie urodzin Kantora (w filmie gra go Borys Szyc – przyp. red.). Wtedy myślałem jeszcze, że opowiem o nim chronologicznie, zdjęcia przerwaliśmy z braku pieniędzy w kwietniu 2016 roku, mieliśmy półtoraroczną przerwę, a ja miałem dużo czasu, żeby przemyśleć to wszystko na nowo – powstała wersja kompletnie niechronologiczna i tak już pewnie zostanie. Dziś mam trzydzieści dwie wersje montażowe.

Z tego co wiem, do skończenia filmu brakuje czterech dni zdjęciowych?

Ośmiu, z których zszedłem do czterech. Teraz negocjujemy dwa.

Nie ma pan ochoty odpuścić? 

Gdybym odpuścił półtora roku temu, to pewnie właśnie byłaby premiera…

…na Festiwalu Filmowym w Gdyni.

Może. Ale to by nie był film, z którego jestem zadowolony. Te dwa dni zdjęciowe są bardzo ważne, jeśli nie kluczowe, dla historii, którą opowiadam. Robiąc film o tak bezkompromisowym twórcy nie mogę pójść na tak dalekie ustępstwa. Miałbym poczucie, że to by nie był kompromis, tylko moja artystyczna przegrana.

Borys Szyc i Agnieszka Podsiadlik na planie filmu „Kantor. Nigdy tu już nie powrócę”

Co to za dwa dni, że film nie może się bez nich obejść?

Jeden to Nowy Jork, a drugi to Florencja. Nowy Jork da się nakręcić w Warszawie, bo w większości sceny rozgrywają się we wnętrzach – to ważny moment w życiu Kantora, bo dotyczy załamania psychicznego, w wyniku którego rozpadł się jego związek z Marią Stangret. Florencji nie da się zagrać w Warszawie, a to też bardzo ważny moment – największego światowego triumfu, tuż przed momentem upadku.

Ile pieniędzy potrzeba na te zdjęcia?

Nieco ponad dwa miliony? Zebrałem je, wyżebrałem, ale w całości poszły na pokrycie długów, które przez te półtora roku przerwy w zdjęciach narosły, więc znów czekam, nie wiem, jak i kiedy uda się wznowić zdjęcia.

Ile razy ten biedny Borys Szyc ma chudnąć z myślą, że wraca na plan jako Kantor?

No właśnie! Raz już się odchudził na darmo, zupełnie jak Himilsbach z angielskim [Himilsbach miał dostać propozycję z amerykańskiego filmu, ale powiedział, że dziękuje, że nie będzie się uczył angielskiego, bo jeśli Amerykanie z niego zrezygnują, a on zostanie z tym angielskim jak ch…j – przyp. red.].

Czy to nie jest tak, że w Polsce w zawód reżysera wpisane są takie kompromisy czy ustępstwa?

Tak jest. Ale pracując nad tym filmem powiedziałem sobie wyjątkowo, że nie mogę, że trudno – najwyżej tego filmu nie będzie. Myślę, że w życiu każdego reżysera jest jeden ważny film i dla mnie to jest „Kantor”. Muszę go zrobić porządnie.

Reżyser Jan Hryniak na planie filmu „Kantor. Nigdy tu już nie powrócę”

Ale w ogóle skłonny jest pan do jakiś kompromisów? Zawarł pan jakiś w związku z tym filmem?

Tak, oczywiście. Zrezygnowałem na przykład ze sfilmowania „Koncertu morskiego”, jednego z najważniejszych i najbardziej znanych happeningów Kantora z 1967 toku. Zrezygnowałem, bo uznałem, że dla przebiegu dramaturgicznego w moim filmie niewiele wnosi.

Scenariusz pisaliście w trójkę – z Maciejem Pisukiem i Łukaszem M. Maciejewskim. Był jakiś podział ról?

Maciek odpowiadał za stronę dramaturgiczną, Łukasz bardzo wiele czasu spędził na dokumentacji – odpowiadał za trzymanie się faktów. A ja byłem arbitrem między nimi, starałem się wyważyć proporcje między luźnym wyobrażeniem na temat Kantora i sztywną biografią. Szybko jednak okazało się, że jego historii nie da się pokazać fragmentarycznie.

Pamięta pan taki moment, kiedy poczuł pan, że rozumie sztukę Kantora?

Nadal do końca jej nie rozumiem. W miarę jak ten film się rozwijał, pracowałem nad scenariuszem i czytałem materiały źródłowe, przyszedł moment, kiedy wydawało mi się, że to już, ale później, kiedy rozmawiałem z ludźmi, którzy go znali zrozumiałem, że to wcale nie jest takie ewidentne, że ta sztuka była przeznaczona pod konkretnego odbiorcę. W zależności od tego, kto oglądał, to inaczej interpretował i Kantor świadomie tych odbiorców używał.

Jako młody 14-letni chłopak byłem z ojcem w Stodole na „Umarłej klasie”, to był dla mnie znak firmowy Kantora. Wtedy działał na mnie obrazem. Później zrozumiałem, że to, co Kantor ma do przekazania jest bardzo indywidualne. Utkwiło mi w głowie zdanie, które powiedział kiedyś w wywiadzie dla zagranicznej stacji telewizyjnej: „Proszę pamiętać, że jestem przede wszystkim malarzem”.

Borys Szyc i Agnieszka Podsiadlik w filmie „Kantor. Nigdy tu już nie powrócę”, fot. Adam Golec

Kantor miał wielką skłonność do autokreacji. Jego życie prywatne było dziełem zaplanowanym, granica między jego twórczością a życiem jest niewyraźna. Czy próbował pan dotrzeć do tego, kim był naprawdę, czy chciał pan go pokazać takiego, jakim on sam chciał być widziany?

Chciałem, ale nie wiem, czy mi się to udało – okaże się po premierze. To, że straciłem umiejętność rozumienia jego sztuki wynika właśnie z tego, że poszukiwałem w nim człowieka. Wcześniej to była dla mnie instytucja.

Kantor to był fajny facet?

Nie, fajny to on nie był. Potrafił być wręcz niesympatycznym, agresywnym chamem. Ale zawsze był uczciwy. Nie było w nim nic z częstego dziś oszustwa artystycznego – że pokazujemy się kimś kompletnie innym niż jesteśmy. On był zawsze, od początku do końca, taki sam.  Ale chętnie profilował siebie w zależności od tego, kto go ogląda – inny by dla publiczności w Ameryce Łacińskiej, inny dla polskiej czy włoskiej. Miał w sobie dużo empatii, nie tyle w relacji z drugim człowiekiem, co w umiejętności odczytywania jego wrażliwości i oczekiwań.

Umiał się podobać?

Umiał. Ale przede wszystkim wiedział, czego widz potrzebuje.

A jedna cecha, która go charakteryzuje?

Nie wiem czy jest taka. Kantor to dla mnie człowiek, który postanowił, że będzie artystą. Totalnym. Nie da się powiedzieć Kantor człowiek.

Ale w filmie chyba powinien być człowiek? Z krwi i kości, a nie z idei i wizji artystycznej.

Wyobraża sobie pani człowieka, który dba o to, żeby w domu od rana być widzianym w garniturze? Który nie jada z żoną w domu śniadań, bo nie podoba mu się smażenie jajecznicy. To jest człowiek, który nie odsłonił się nawet wobec żony, czy córki. A im bardziej ktoś starał się do niego zbliżyć, tym szybciej był przez Kantora odrzucany. Z lęku, że zostanie obnażony, zdemaskowany, zraniony.

Komu udało się najbardziej zbliżyć do tego, co w środku Kantora?

Marii Stangret. Zobaczyła w nim człowieka złamanego, pogrążonego, w momencie upadku. I wtedy ją zostawił.

Kobiety były dla niego ważne?

Tak. Było ich trzy – Ewa Jurkiewicz (w filmie gra ją Paulina Puślednik – przyp. red.), Maria Stangret (Agnieszka Podsiadlik) i Anna Halczak (Klara Bielawka). Kantor się na nich wspierał, organizowały mu życie, czasem były służkami. Poddawały się, albo buntowały. Nie musiały go adorować, tylko uzupełniać. Od kobiet oczekiwał, że będą prowadziły go przez życie codzienne i archiwizowały jego dorobek.

Rozmawiała Magdalena Żakowska

czytaj więcej o Janie Hryniaku