AKTUALNOŚCI


Herr Zulehner z Krzemowej Doliny

FELIETON Wojciecha Orlińskiego

Wprawdzie to nieprawda, że „wszystko już było”, jak podobno rzekł Ben Akiba, ale rzeczywiście w historii wydarzyło się już wiele rzeczy, które dziś są przedstawiane jako sensacyjna, bezprecedensowa nowość. Wśród nich − całkiem niedawno mieliśmy wspólny europejski rynek.

Nie mam na myśli średniowiecza ani starożytności. Mam na myśli pierwszą kapitalistyczną globalizację, której epicentrum był nasz kontynent. Zaczęło się w drugiej połowie XIX wieku i pięknie rozwijało aż do katastrofy roku 1914. Nigdy po tej katastrofie Europa nie odzyskała tamtej swobody podróży i handlu. Dziś jesteśmy dumni z traktatu z Schengen, który w gruncie rzeczy tylko zastępuje stałą kontrolę dokumentów kontrolą wyrywkową (nadal jednak powinniśmy je mieć na wypadek kontroli).

Wtedy tymczasem, wiele państw jednostronnie ogłosiło zniesienie kontroli paszportowej i granicznej, bo uznawano je powszechnie za anachronizm w dobie parowców i pociągów. W roku 1900 w Europie paszportów wymagano tylko na granicach Rosji, Bulgarii, Rumunii i Turcji.

Dla twórców ujednolicanie rynku było błogosławieństwem i wyzwaniem. Sto lat wcześniej ich głównym zmartwieniem było to, że Europa, podzielona na setki księstw i wolnych miast (nie było jeszcze zjednoczonych Niemiec ani Włoch!), była rajem dla piratów. W 1803 roku zrozpaczony Beethoven apelował do swoich wielbicieli, żeby nie kupowali jego nut od pirata, niejakiego „pana Zulehnera z Moguncji”. Poza pisaniem listów otwartych Beethoven nic mu nie mógł zrobić − Zulehner korzystał z formalnej niepodległości, którą Moguncja cieszyła się od średniowiecza.

150 lat temu twórcy stali więc przed podobnym problemem, przed jakim stoją dzisiaj. Jednoczenie Europy daje nam szansę na skuteczniejszą walkę z piractwem, bo przynajmniej prawo autorskie jest teraz mniej więcej takie samo w Wiedniu, Moguncji i w Warszawie.

150 lat temu twórcy stali przed podobnym problemem, przed jakim stoją dzisiaj. W 1803 roku zrozpaczony Beethoven apelował do swoich wielbicieli, żeby nie kupowali jego nut od pirata, niejakiego „pana Zulehnera z Moguncji”

Czy jednak twórcy domagali się wtedy jednolitego rynku dóbr kultury? Nie. Wprost przeciwnie, założone w 1878 w Paryżu Międzynarodowe Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne doprowadziło do przyjęcia w 1886 konwencji berneńskiej. Większość internautów zna ją z odżywającego od czasu do czasu facebookowego łańcuszka, „zgodnie z konwencją berneńską…”. Łańcuszek jest oczywiście brednią, jak wszystkie takie inicjatywy, ale w jednym ma rację. Konwencja berneńska stworzyła paradygmat nowoczesnego prawa autorskiego, obowiązujący w zasadzie do dzisiaj.

Jednym z elementów tego paradygmatu jest zasada, że terytorium każdego suwerennego państwa jest osobnym obszarem eksploatacji praw autorskich. Umowa dotycząca terytorium Francji nie obowiązuje w Belgii, licencja na Austrię nie działa w Niemczech − i tak dalej. Tak jest lepiej dla twórców, o czym twórcy wiedzą od dwóch stuleci.

Jednym z inicjatorów Międzynarodowego Stowarzyszenia Literacko-Artystycznego był Wiktor Hugo, jeden z pierwszych autorów, których moglibyśmy nazwać gwiazdą na skalę światową. Premiera „Nędzników” w 1862 przypominała premierę współczesnego bestsellera. Zaprzysiężeni tłumacze przygotowywali przekłady w tajemnicy, pisarz narzucał lokalnym wydawcom twarde warunki.

Dlaczego Hugo chciał mieć osobne wydanie belgijskie (premiera 30 marca) i osobne francuskie (premiera 3 kwietnia)? Skoro mógł narzucać swoje warunki, to teoretycznie równie dobrze mógł przecież w jednym mieście przygotować globalną edycję w kilkunastu językach na raz. Ówczesna Europa była już na tyle zglobalizowana, że z jednej strony, bez trudu znalazłby w Londynie czy Brukseli tłumaczy i redaktorów biegłych w niemieckim czy portugalskim. A z drugiej, parowozy i kolej już wtedy mogły załatwić kwestię logistyki.

Doświadczony twórca zna odpowiedź. Zawsze lepiej mieć swojego wydawcę w Lizbonie, niż samemu szykować wersję portugalską i wprowadzać ją tam na rynek − nawet jeśli oznacza to uwzględnienie kolejnej marży. Lokalny wydawca lepiej zna rynek. Lepiej wie, czy premierę należy zrobić w marcu czy w kwietniu, czy lepiej się sprzedają książki z taką okładką czy z siaką, czy promować się raczej przez spotkania autorskie czy przez wywiady w prasie (i gdzie te spotkania, i w jakiej prasie…) − i tak dalej.

Dlatego twórcy 150 lat temu nie dążyli do jednolitego rynku dóbr kultury. Walczyli (skutecznie) o prawo ujednolicające prawo autorskie, ale szanujące odrębność rynków krajowych. Czy coś się zmieniło od tego czasu? Z punktu widzenia twórcy − nic.

Internetowe korporacje, działające dzięki przyznanym im 20 lat temu przywilejom, rozrosły się jednak ponad miarę. Netflix, Youtube, Spotify, Apple, Amazon − to są dziś gracze silniejsi od wydawców starego typu. W odróżnieniu od twórców, nie mają żadnego interesu w utrzymywaniu pośredników, w rodzaju wydawcy portugalskiego czy polskiego. Dążą do ich wyeliminowania − jak dotąd z zatrważającym powodzeniem.

Odbiorca się cieszy, bo przecież wszyscy marzyliśmy, żeby wreszcie Polska przestała być rynkiem drugiej kategorii dla Apple’a czy Amazona. Ale ta radość będzie krótkotrwała.

Nikt nie lubi komunikatów typu „przykro nam, ten materiał nie jest dostępny w twoim kraju”. Ten komunikat zazwyczaj oznacza jednak „nikt nie zapłacił twórcy za ten obszar eksploatacji”.

Nikt nie lubi komunikatów typu „przykro nam, ten materiał nie jest dostępny w twoim kraju”. Ten komunikat zazwyczaj oznacza jednak „nikt nie zapłacił twórcy”

Jeśli takie komunikaty mają zniknąć, a na tym polega postulat rezygnacji z geoblokowania w internecie, to ktoś musi za te nowe obszary zapłacić. Geoblokowanie można usunąć na trzy sposoby: na koszt cyberkorpów (na przykład ustawowo narzucając im obowiązek wykupu brakujących praw) lub na koszt podatnika (poprzez państwowe rekompensaty dla twórców). Trzeci sposób: zrobić to na koszt twórców, zabierając im te prawa na chama, na rympał, na bolszewicką ekspropriację.

Dotychczasowe doświadczenia niestety każą mi oczekiwać tego trzeciego rozwiązania. Internetowe korporacje siedzą na wielkich zasobach gotówki, które ukrywają przed fiskusem na Bahamach czy na Kajmanach. Stać ich na armię lobbystów, dzięki którym pierwszy scenariusz jest nieprawdopodobny, a ponieważ firmy płacące podatki (np. taksówki) są wypychane z rynku przez firmy niepłacące podatków (np. Ubera), drugi scenariusz jest nierealny.

Pozostaje trzeci: wywłaszczenie twórców za friko. Oczywiście, to się w praktyce nie będzie tak nazywało. Przywileje dla cyberkorpów mają nazwy jak u Orwella, na przykład porozumienie unijno-amerykańskie legalizujące łamanie przez amerykańskie firmy naszej prywatności nazywa się „privacy shield” („tarcza prywatności”).

Na razie pod szyldem „prawa do przenośności” („portability”) wprowadzona jest zasada, że obszar eksploatacji wędruje razem z odbiorcą. Jeśli ktoś kupił abonament w polskim Netfliksie, będzie mógł z niego korzystać na wakacjach w Chorwacji. Argumentacja jest tu podobna jak w przypadku unijnego znoszenia opłat roamingowych − wszyscy powinniśmy wszędzie korzystać z telefonów komórkowych na tych samych zasadach.

Analogia jest moim zdaniem fundamentalnie chybiona. Operatorzy komunikacyjni działają na podstawie państwowej koncesji. Lokalny operator może być przejęty przez globalnego gracza, ale nie może zniknąć, bo ktoś fizycznie musi pilnować łączy i nadajników.

Tak nie jest z kulturą. Twórcy są coraz częściej zostawiani przez państwo sami sobie, skazani na poszukiwanie komercyjnych projektów albo prywatnych sponsorów. Nie ma tu analogii z „koncesją”, „licencją” czy „przydziałem częstotliwości”, jak w telekomunikacji.

Po drugie, lokalni wydawcy mogą zniknąć − w odróżnieniu od lokalnych operatorów telekomunikacyjnych. Sens utrzymywania serwisów takich, jak ShowMax, Publio czy Ipla jest taki sam, jak w czasach Wiktora Hugo: lokalny wydawca czy nadawca lepiej zna krajowy rynek, oferuje (i zamawia!) więcej lokalnych treści.

W branży audiowizualnej to dotyczy także firm egzystujących dzięki koprodukcji. „Prawa na danym terytorium” są standardowym elementem pakietu rozliczeniowego. Jeśli ujednolicimy rynek audiowizualny trzecim sposobem, przez odebranie twórcom części ich praw autorskich, na dalszą metę na rynku zostaną tylko giganci z Krzemowej Doliny. „To fajnie, po co mi cała reszta” − powie niejeden odbiorca. Na krótką metę odbiorca rzeczywiście nie zauważy zmiany. Zauważą ją za to twórcy, bo krach koprodukcji oznacza automatycznie krach produkcji. Polscy twórcy znajdą się w sytuacji twórców ukraińskich − staną przed wyborem „zmiana pracy czy emigracja”. Najsilniejsze kultury (francuska, niemiecka, hiszpańska) może ocaleją, ale peryferyjne czeka zagłada. Netflix nie będzie kręcić polskich seriali.

Dziś sukces CD Projekt, firmy, która wyprodukowała  „Wiedźmin”, najbardziej znaną polską grę, jest nie do powtórzenia, bo gry kupuje się w globalnych serwisach

Jeśli zniknie ShowMax, zniknie też biznesowy sens produkowania seriali takich jak „Ucho prezesa”. Z samego YouTube’a produkcja by się nie zwróciła. Powie ktoś, że polska kultura da sobie radę, bo Platige Image właśnie kręci „Wiedźmina” na zamówienie Netfliksa. Otóż to jest argument działający właśnie w drugą stronę. Bez koprodukcji nie byłoby Platige Image, przynajmniej jako globalnego gracza. „Wiedźmin” z kolei nie byłby globalnie rozpoznawaną marką, gdyby nie sukces gry.

A nie byłoby sukcesu gry, gdyby firma CD Projekt przez pierwsze kilkanaście lat nie gromadziła kapitału i doświadczenia jako przedstawiciel zachodnich firm w Polsce, a potem producent polskich wersji językowych. Dziś, kiedy gry kupuje się w globalnych serwisach (jak Steam czy App Store), niemożliwe byłoby powtórzenie takiej kariery.

Platige Image i CD Projekt to przykłady pięknych polskich opowieści w stylu amerykańskiego snu, „od garażowej spółki dwóch przyjaciół do globalnego potentata”. Ale właśnie odbycie tej drogi przez obie te firmy wymagało traktowania „praw autorskich na polskim rynku” jako pewnego dobra odrębnego od „praw globalnych”.

Jeśli takie firmy nie powstają na Ukrainie, to przecież nie z powodu niedostatku garażów i przyjaciół. Przyczyną jest brak realnej wartości „praw autorskich na rynku ukraińskim”.

W tym kierunku pójdzie Polska, jeśli monopol na kulturę będą mieć amerykańskie korporacje, a „prawa na Polskę” stracą znaczenie. Odbiorcy to też odczują.

Ostateczny kształt regulacji nie jest jeszcze znany, ale w interesie każdego, kto lubi oglądać seriale, grać w gry czy chodzić do kina jest to, żeby zachowano ochronę rynków krajowych. Biada nam, jeśli zamiast jednej europejskiej kultury, o której marzył Wiktor Hugo, dostaniemy pofragmentowany świat Beethovena, w którym średniowieczne przywileje gwarantowały bezkarność piratowi działającemu w Moguncji.

Niestety przywileje przyznawane Krzemowej Dolinie przez Unię Europejską mocno tamte czasy przypominają. Czas zacząć te przywileje odbierać, a nie dawać nowe − ujednolicajmy rynek na koszt cyberkorpów, a nie na koszt twórców!

—Wojciech Orliński

czytaj poprzedni felieton Wojciecha Orlińskiego