AKTUALNOŚCI


Historia kina z Polską w tle

„Od Wajdy do Komasy”. „Od Kutza do Czekaja” a teraz „Od Munka do Maślony”. To już osiemdziesiąt szkiców o polskich reżyserach filmowych kilku generacji. O ich życiu, twórczości. O świecie , który ukształtował ich wrażliwość. O zmaganiach z rzeczywistością. − pisze we wstępie do nowej książki Barbara Hollender − Od początku chciałam, żeby przejrzało się w tych książkach rodzine kino, ale też żeby odbiła się w kich Polska XX i XXI wieku. Bo przecież na naszym życiu zawsze odciskała swoje piętno historia i kolejne pokolenia twórców mierzyły się z dziejowymi zakrętami.”

„Od Munka do Maślony” to zbiór esejów o polskich reżyserach ilustrowanych ich wypowiedziami. Barbara Hollender zgrabnie łączy własną refleksję o kinie z rozmową z jego twórcami. Czytelnika zaś zaprasza by był widzem jej spotkania z artystą, podaje didaskalia, odtwarza emocje, które towarzyszyły jej rozmowom.

Jest tu miejsce i na anegdotę, i na ciekawostkę, ale książki Barbary Hollender to przede wszystkim wnikliwe rozmowy o kulisach pracy filmowca i o dylematach współczesnego człowieka, który próbuje opisać świat.

Prezentujemy fragment książki poświęcony Pawłowi Maślonie, którego debiutancki film „Atak paniki” trafił dziś na ekrany polskich kin:

„Mamy przeczucie zbliżającej się katastrofy − mówi  Paweł Maślona. Należy do pokolenia, które wchodziło w dorosłe życie w wolnej Polsce. Wyrwał się z małego miasta, jest reżyserem. Mówi biegle po angielsku, zobaczył kawał świata. Kiedy spotykamy się w restauracji, sprawia wrażenie faceta na luzie. Uśmiecha się, wtrąca zabawną uwagę, czasem młodzieżowy slang. Ale w naszej rozmowie stale wraca ten sam temat: lęk.  − Nie czułem go po 11 września − mówi − Ani w trakcie kryzysu gospodarczego 2008 roku, kiedy przecież wielu ludziom walił się latami wypracowywany świat. A od kilku lat stale rośnie we mnie to napięcie. I nie tylko we mnie. Czuję to samo w młodej literaturze, w filmach moich kolegów. Jakbyśmy czekali na coś, co ma nadejść. Nie wiem, co to jest. Masłowska napisała, że Polska jest teraz jak poczwarka. Coś się z niej wykluje, tylko nie wiadomo co.

(…)
Maślona przełamuje jedność czasu, przeszłość miesza się tu z teraźniejszością i przyszłością. Jedne zdarzenia prowokują inne, to widz musi je sobie uporządkować. To widz musi też wybrać historię, która będzie mu najbliższa.

Ma z czego wybierać. Maślona w swoim wielowątkowym filmie kondensuje dramaty dzisiejszego czasu: zagubienie i samotność młodych, rozpad rodziny, załamanie się zasad moralnych, presję społeczeństwa narzucającego swoje wyobrażenie sukcesu, ucieczkę w wirtualny świat, agresję, hipokryzję, ale też tęsknotę za bliskością, za czymś, co się zgubiło po drodze. Podczas pierwszych projekcji filmu na festiwalu w Gdyni na sali wciąż rozlegał się śmiech. Bo w Ataku… są zabawne sytuacje i dobre, błyskotliwe dialogi.

− Nie przepadam za komedią jako gatunkiem, którego głównym celem jest zabawianie publiczności − mówi Maślona. – Wolę, jak śmiech staje się ubocznym efektem sytuacji dramatycznej. Lubię lekkie przerysowanie bohaterów, sytuacji. Wynajdywanie komizmu w rzeczywistości, która wcale nie musi być łatwa.

Paweł Maślona urodził się 6 lutego 1983 roku w Kędzierzynie-Koźlu. Jego matka jest nauczycielką, polonistką. Ojciec pracował w Instytucie Chemii, po 1989 roku założył własną firmę i zaczął handlować chemikaliami. Szybko stał się dobrze prosperującym biznesmenem. Paweł ma o trzy lata starszego brata, który jest handlowcem. Jego młodsza o dziewięć lat siostra skończyła etnologię, w Barcelonie działa w organizacji pozarządowej.

Dzieciństwo Pawła przypadło na okres transformacji. W 1989 roku miał sześć lat.

− Pamiętam, jak w latach dziewięćdziesiątych wszystko się zmieniało. W czasie pierwszej wycieczki do Niemiec zrozumiałem, że istnieje rzeczywistość inna niż w Kędzierzynie. Zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej za granicą. Gapiłem się na lodówki z lodami, na półki pełne czekolad. Później wchodziliśmy do marketów, gdzie wszystkiego można było dotknąć. W Polsce zaraz daliby ci po łapach. I te działy z zabawkami! A potem ten kolorowy świat zaczął wkraczać do nas.

W dużych miastach szybko: ludzie zakładali firmy, jak grzyby po deszczu mnożyły się restauracje, półki zapełniały się towarami. W Kędzierzynie wszystko odbywało się wolniej.

− Nasz dom mieścił się na osiedlu Powstańców Śląskich, na które wszyscy mówili Nowe Piasty, bo obok było osiedle Piastów i tak było łatwiej − opowiada Maślona. − Wychowałem się w blokowisku, które tak naprawdę dopiero powstawało. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam głównie place budowy.

Kędzierzyn i Koźle dzieli zaledwie kilka kilometrów, ale wtedy to były dwa różne mikrokosmosy połączone w jeden organizm w 1975 roku. Koźle było aglomeracją z dużym portem rzecznym, Kędzierzyn − wsią, gdzie nigdy nie było normalnego centrum czy rynku.

− Miasto to ruch, kawiarnie, sklepy, miejsca, gdzie można się spotkać. A tam nic. Pustka − opowiada Paweł. − Jeśli jesteś młodym człowiekiem, który chce poznać świat i rozwijać się, to Kędzierzyn szybko robi się dla ciebie za ciasny. Dzisiaj może cię ratować internet, ale w moich szkolnych czasach jeszcze go nie było. W jedynym kinie grano dwa, trzy filmy w miesiącu. W kilku wypożyczalniach wideo brakowało nowości. W tej, która znajdowała się najbliżej mojego domu, szybko obejrzałem wszystkie kasety. Czytałem w magazynach recenzje filmów, których nie miałem szansy zobaczyć. Najwyżej czasem wyprawiałem się do Krakowa, gdzie kupowałem kilka VHS-ów.

Opowiadając o tamtych latach, Paweł Maślona od razu mówi o kinie. Bo wcześnie zaczął marzyć, by je robić. W siódmej klasie podstawówki w wypracowaniu na temat wymarzonego zawodu napisał, że chce być reżyserem. W domu Maślonów było dużo literatury, Paweł jednak nie należał do moli książkowych. Chodził na treningi koszykówki, w liceum trafił do grupy teatralnej, z kolegami robił kabaret. Ale tak naprawdę nie interesowało go granie, nigdy nawet nie pomyślał o aktorstwie. Liczyło się tylko opowiadanie historii.

Na szczęście niezły repertuar proponował wtedy mały ekran.

− Jak jeździliśmy do dziadków do Dębna, to zawsze walczyliśmy, kto będzie spał w pokoju z telewizorem − śmieje się.

W Dębnie spotykał czasem kuzyna, młodszego o prawie dwa lata Bartka Kowalskiego.

− Mieliśmy po kilkanaście lat. Bartek uwielbiał fantasy, stale gadał o Warhammerze, więc ja zacząłem mu opowiadać o filmach. Wybraliśmy się razem do kina na Batmana i Robina Joela Schumachera i Con Air − lot skazańców Simona Westa. Oba filmy były strasznie słabe, ale wtedy i tak nam się podobały. Bartek chyba się ode mnie zaraził, bo chwilę później sam wszedł w kino na maksa. Dzisiaj jest po fabularnym debiucie Plac zabaw.

Paweł prowadził zeszyt, w którym pisał recenzje. Wklejał tam również fotosy, zdjęcia. I jeszcze w liceum, na starym VHS-ie, zrobił swój pierwszy film fabularny Mleko.

− To była trochę poskręcana historia trzech chłopaków − wspomina. − Każdy z nich miał jakiś problem: jeden bał się odezwać do dziewczyny, która mu się podobała, i z emocji dręczyły go dziwne wizje mleczarza, który nawiedza go w nocy. Inny musiał się przyznać do homoseksualizmu. Ostatni był Żydem, a z jakiegoś powodu Żydów się bał… Sam napisałem scenariusz i dialogi, byłem reżyserem, producentem, kierownikiem produkcji, no i zagrałem jednego z bohaterów Mleka.

Film miał czterdzieści dwie minuty i nie chciał go przyjąć żaden przegląd amatorskiej twórczości: był za długi na krótki metraż, za krótki na długi metraż. Trafił tylko na lokalny festiwal w Kędzierzynie, organizowany przez klub filmowy, do którego Paweł należał. Przewodniczącym jury był Filip Bajon.

− On był wtedy dla mnie bardziej nazwiskiem niż człowiekiem. Nie znałem jego filmów, ale wiedziałem, że to bardzo uznany reżyser. Czułem się w jego obecności onieśmielony, niemal się go bałem. Ale po obejrzeniu Mleka powiedział, że fajnie kombinuję, i namawiał, żebym zdawał do Katowic. Chociaż jednocześnie przestrzegał: „Sztuka to koszary, rozumiesz”. Obiecał, że jak dojdę do trzeciego etapu, to mi pomoże. „Chyba że nie będziesz wiedział, kto to jest Caravaggio”, rzucił. Nie wiedziałem, więc następnego dnia to sprawdziłem.

Maślona jednak bał się zdawać do szkoły filmowej zaraz po maturze.

− Dopóki coś zostaje w sferze marzenia, to jest spoko – tłumaczy. – A jeśli się okaże, że to twoje marzenie jest płonne? Co będzie, jeśli powiedzą ci, że się nie nadajesz?

Poszedł na politologię. Jeszcze na półmetku nauki w liceum zrobiło mu się wstyd, że nie rozumiał tego, co się działo wokół. Jego ojciec i brat czytali gazety, rozmawiali o polityce.

− A ja nawet nie mogłem się wtrącić − śmieje się. − Nie miałem bladego pojęcia, co to jest SLD, Unia Wolności czy ZChN.

Tak naprawdę oni już nie musieli interesować się polityką. Przestała wdzierać się w ich życie. Mieli jajka z niespodzianką, GI Joe’y, potem konsole z grami. Mieli w kieszeniach paszporty, dojrzewali w kraju wolnym od państwowej cenzury, można było mówić, co się myśli. Nie czuli się w obowiązku, by śledzić dzienniki.

− Ja jednak uznałem, że muszę coś na ten temat wiedzieć. Zacząłem czytać gazety, oglądać wiadomości w telewizji, przykładać się do przedmiotu wiedza o społeczeństwie − wspomina reżyser.

W klasie maturalnej dotarł do finału olimpiady o prawach człowieka. To dało mu indeks bez egzaminu. I stąd wzięła się ta politologia na Uniwersytecie Jagiellońskim.

− Filozofia, nauka o systemach wyborczych – wszystko to wydawało mi się ciekawe. Miałem wobec tych studiów bardzo wygórowane oczekiwania. I one rzeczywiście uświadomiły mi, jakie mechanizmy rządzą państwem. Jak ważny jest szacunek do trwałości instytucji i politycznego obyczaju. Ale koniec końców to nie było dla mnie. Nie mam natury naukowca i nie umiałbym się w to naprawdę wkręcić. Największą zajawką cały czas było dla mnie kino.

Po czwartym roku zdawał do Katowic. Oblał. Filip Bajon jednak mu na trzecim etapie nie pomógł.

− Chyba mnie nie pamiętał – śmieje się Maślona.

Mówi, że zgubiła go pycha. Dwa etapy przeszedł jak burza z najlepszymi ocenami. Do ostatniego, w którym było jedno zadanie dokumentalne i jedno fabularne, nie przyłożył się. Ale zrozumiał, jakie błędy popełnił. Skończył studia na Jagiellonce, napisał pracę dyplomową o de Tocqueville’u i demokracji w Ameryce i po roku wrócił na katowicki egzamin. Tym razem się dostał. Od razu jednak czekał go zimny prysznic.

− Na zajęciach z reżyserii potwornie cisnął nas Leszek Wosiewicz. Miał skłonność do manipulacji, do zabaw psychologicznych. Zachowywał się jak pan i władca, który decyduje, co jest dobre, a co jest złe. Czuliśmy się trochę jak w sekcie. Kiedy wychodziliśmy z jego zajęć, próbowaliśmy myśleć samodzielnie, mieliśmy w sobie opór i potrzebę buntu wobec jego wymagań − mówi Maślona i dodaje: − Ale do dzisiaj, nawet zbudzony ze snu, mogę wyrecytować jego pięć punktów drogi bohatera: narodziny pragnienia, droga do spełnienia, próba spełnienia zakończona fiaskiem, życie bez pragnienia, spełnienie. To, o czym nam mówił, pokrywa się z teoriami Davida Mameta i innych twórców przywiązanych do trzy­aktowej, klasycznej struktury opowiadania. I generalnie te zasady – dobrze opowiedziane − działają. Ale to nie oznacza, że film nie może działać według innych zasad.

W jego szkolnych pracach było już to, co wybuchło potem w Ataku paniki. Lęk. Mrok. Śmierć. Bohaterami nakręconej w 2010 roku etiudy Tylko dla obłąkanych byli ludzie, którzy stracili chęć do życia.

− Filip Bajon kazał nam zrobić adaptację Wilka stepowego − opowiada reżyser. − Spróbowałem połączyć klimat tej powieści z filmem Kiedy Harry poznał Sally, który bardzo lubię. W finale tej komedii romantycznej tytułowa para – Harry i Sally – siadają, szczęśliwi, na kanapie, żeby powiedzieć do kamery, jak się poznali. Wyobraziłem sobie, co działoby się dalej – co by było, gdyby to był najszczęśliwszy moment ich życia, a potem było już tylko gorzej. Połączyłem to z zaczerpniętą z Hessego manią samobójczą, z poczuciem wypalenia i braku sensu. Sam zawsze miałem w sobie lęk przed takim gaśnięciem za życia.

W innej etiudzie − Zaćmienie − chłopak po śmierci matki musi zająć się ojcem chorym na alzheimera. Jest dobrze prosperującym młodym człowiekiem, ma ułożone życie, oczekuje narodzin pierwszego dziecka. Ten obowiązek spada na niego jak grom. Nie jest w stanie sobie z nim poradzić. Postanawia oddać ojca do domu opieki. Ale czy potrafi pogodzić się z tą decyzją? Maślona obserwuje relacje ojca i syna. Pokazuje nieruchomą twarz starego człowieka i miotanie się, coraz większe cierpienie młodego mężczyzny.

− Ten film powstał ze strachu, z antycypowania przyszłości − mówi Paweł. − Nie umiem spokojnie myśleć o starości moich rodziców. Przytłacza mnie wizja, że kiedyś może ich zabraknąć. Pamiętam babcię – odchodziła, cierpiąc właśnie na tę chorobę. Strasznie mnie to przygnębiało. Zawsze, jak mama do mnie dzwoni, to zanim powiem: „Halo”, boję się, że chce mi przekazać jakąś złą wiadomość.

I wreszcie Magma. Jakby prequel Tylko dla obłąkanych. Tutaj jeszcze nie ma choroby, ale już jest ból, początek zapadania się. Sytuacja, kiedy w człowieku coś zaczyna się dziać, a on jeszcze nie wie co. Bohater jest sprzedawcą w domu meblowym, ma syna i żonę, która pyta: „Chciałbyś coś w swoim życiu zmienić?”. „Może dywan w salonie”, odpowiada mężczyzna. Ale przecież jest coraz bardziej niespokojny. Ułożone życie toczy się jakby obok niego. Czuje, że jest nie tak, ale nie umie tego nazwać. Męczy się. Zaczyna miewać pierwsze symptomy ataków paniki. Tytułowa magma gotuje się w nim, w jego głowie. To przejmujący obraz człowieka, w którym narasta cierpienie. Obraz oddalania się od świata.

− Jest w Magmie scena, w której bohater, grany przez Łukasza Simlata, kładzie się na łóżku – mówi reżyser. – Przychodzi żona, nic nie mówią i on zaczyna bezgłośnie płakać. Ja tej sceny nie wymyśliłem, nie zainscenizowałem. Nie wiedzieliśmy, jak ona ma wyglądać, dlatego robiliśmy ją na końcu. Nic nie powiedziałem Łukaszowi, a nagle – patrząc na podgląd w monitorze, zobaczyłem coś strasznie wzruszającego. To najpiękniejszy prezent, jaki możesz dostać od aktora, od rzeczywistości filmowej, od tego wyjątkowego momentu. Pomyślałem wtedy, że czasami na planie udaje się dotknąć prawdy.

Magma w 2013 roku wygrała Konkurs Młodego Kina na festiwalu w Gdyni. Zdobyła też nagrodę dla najlepszego studenckiego filmu fabularnego w Palm Springs. A do Maślony odezwał się Jan Kwieciński z Akson Studio. Zaproponował, że wyprodukuje jego pełnometrażowy debiut. Wtedy zaczął się klarować pomysł Ataku paniki.

Zanim jednak Paweł Maślona zajął się swoim filmem, stał się współscenarzystą Demona. A tacy ludzie jak Marcin Wrona odciskają na innych swoje piętno.

− On przyjmował mnie do szkoły filmowej, był jedną z osób, które najmocniej wspierały mnie na egzaminie – wspomina reżyser. − Potem zostałem jego asystentem przy Chrzcie, dużo się od niego nauczyłem. Chociaż byliśmy różni, zawsze mieliśmy dobry „przelot”. Lubiliśmy się. Gdy nie dostał w PISF-ie dofinansowania na Demona, wrzucił post na Facebooka. Był rozgoryczony. A ja właśnie wtedy przeczytałem niesamowity, bardzo osobisty wykład Charliego Kaufmana o pisaniu, filmie, o jego drodze. Wysłałem go Wronie. „Zauważyłem, że nie jesteś w nastroju. A to jest budujące”, napisałem. Odpisał: „Dzięki. Nie chciałbyś mi pomóc przy tym tekście?”.

Pracowali nad Demonem ponad miesiąc. Zaczęli wszystko od nowa. Razem usiedli do następnego scenariusza. Mord był opowieścią o zbrodni, która wydarzyła się niemal na oczach Wrony, w jego rodzinnym Tarnowie.

− Byłem jego studentem, potem asystentem, wreszcie współscenarzystą – mówi Maślona. – On potrzebował kogoś, komu mógł zaufać. I chyba mi ufał. Nie należał do tych, którzy łatwo się otwierają. Nie mogę go nazwać przyjacielem, bo mam wielki respekt dla tego słowa. Ale z pewnością był dla mnie dobrym kolegą. Nawet mieszkaliśmy niedaleko siebie. Myślę, że jego śmierć i ten czas po niej to najdziwniejszy okres w moim życiu. Teraz największy żal mam chyba o to, że on już nie zrobi żadnych filmów. Był naprawdę dobrym reżyserem. Dla kina to wielka strata.

− Nigdy nie myślałeś, żeby zekranizować Mord? − pytam.

− Myślałem. Ale to był scenariusz, który pisałem dla Marcina. On chyba nie jest dla mnie. Za dużo w nim mroku. Na końcu brakuje mi tam światła, nadziei.

Przygotowywał już zresztą Atak paniki. Zaczęło się od scenariusza, który przyniosła mu dwójka aktorów – Aleksandra Pisula i Bartłomiej Kotschedoff. To był projekt złożony z kilku opowieści, które działy się w trakcie kryzysu śmieciowego w Neapolu. Zaczęli razem pracować nad tym pomysłem. Neapol zastąpiła Warszawa. Zmieniły się historie, postacie. Pozostał niepokój. To z tym tekstem, zresztą noszącym jeszcze tytuł Historie śmieciowe, Maślona poszedł do Aksonu, gdy Jan Kwieciński zadzwonił do niego po obejrzeniu Magmy. Producent wyraźnie chciał najpierw młodego reżysera wypróbować. Zanim ruszyli z fabułą, zaproponował mu realizację serialu Mąż czy nie mąż.

− To był kanadyjski format, średnio napisany − mówi Maślona. − Ale ja po szkole jeszcze nie stanąłem za kamerą, minęły trzy lata od Magmy, bardzo chciałem wrócić na plan. Miałem głód reżyserowania, potrzebowałem ćwiczyć rękę.

Po kilku miesiącach obejrzał ten serial w telewizji.

− Cieszę się, że miałem takie doświadczenie – mówi. – Ale niekoniecznie muszę je powtarzać. No, chyba że byłby to autorski, solidnie napisany serial – na wzór tego, co robią Amerykanie. Ale nie obyczajówka typu on ją trochę kocha, trochę nie, trochę jednak tak, ale ona trochę nie chce, a potem trochę chce. To mnie nie interesuje. Chociaż z drugiej strony kusi każde spotkanie z aktorami. Z ekipą. Z atmosferą planu zdjęciowego.

A potem był już Atak paniki. Dwadzieścia trzy dni zdjęć. Potworny pośpiech. Spięcie. Kilkanaście dużych, równorzędnych ról. Wśród aktorów Nicolas Bro, duński aktor znany z filmów Dagura Kariego czy Andersa Jensena.

− Wysłaliśmy maila do jego agencji bez większej wiary, że się zgodzi. A nagle przyszła odpowiedź, że Bro przeczytał i bardzo chce w tym zagrać, mimo że jego postać przez większość czasu jest martwa − opowiada reżyser.

Jednym z kierowników produkcji Ataku paniki jest żona Maślony. Poznali się na politologii, pobrali osiem lat temu. Wciągnął ją w świat kina. Daria pomagała mu przy pierwszych etiudach i tak zostało.

Od kilku lat mieszkają w Warszawie, na Saskiej Kępie. Dla Pawła to już czwarte miejsce, w którym się zadomowił. Po wczesnej młodości spędzonej w Kędzierzynie na dziesięć lat wciągnął go Kraków – miły, ładny, wygodny do życia. Zaczął się w nim mościć.

− Chciałem zachwycić się tymi starymi ulicami, samego siebie utwierdzić w przekonaniu, że to moje miejsce − mówi. − Nie udało się. Kraków jest fajny, ale z czasem zawija cię w taki miły kokon i usypia. Dlatego podjęliśmy z żoną decyzję, że musimy stamtąd uciec. Czułem, że tam gasnę.

Półtora roku spędzili w Katowicach, wreszcie przeprowadzili się do Warszawy.

− Chyba nie ma miejsca, o którym z całą pewnością mogę powiedzieć: „Tu czuję się u siebie”. Ale Warszawa na pewno jest najbliżej. Uwielbiam to miasto.

Ostatnio nawet nauczył się odpoczywać. Lubi wyjechać z żoną i psem na kilka dni nad jezioro. Napawać się przestrzenią. Ale jest też ćmą barową – pasują mu klimaty knajpek, gdzie spotykają się dziwni ludzie, gdzie można wypić piwo, pogadać o życiu. I gra na konsoli ze starym kumplem z liceum. Ostatnio w strzelanki. Battlefield 1.

Ale to są chwile, bo pracuje nad kolejnymi projektami. Od dawna nad Lubiewem Michała Witkowskiego. Ciągnie go też do kina gatunkowego − do filmu zemsty, w którym, podobnie jak w Ataku paniki, wykorzystałby zabawę czasem.

− Chciałbym opowiedzieć tę samą historię z perspektywy sprawcy, ofiary i osoby, która się mści. Zrobić film, który swój sens odkrywa powoli.

Wciąż towarzyszy mu uczucie niepokoju. Wzmagane przez chaos ostatnich lat, który odbija się we wszystkich filmach młodych twórców. Wdziera się na ekran nie tylko u Maślony, także w debiutach Szelc, Domalewskiego, Kowalskiego.

− Dzisiejszy czas jest na maksa trudny − przyznaje Maślona, który często pisze na Facebooku posty z komentarzami bieżących wydarzeń. – Widzę, z jaką dezynwolturą władza łamie prawo. Jak łatwo sięga się po język nienawiści – po tych „komunistów i złodziei”, „zdrajców”, „resortowe dzieci”. Słyszę o przemyśle pogardy wobec Lecha Kaczyńskiego, o tym, że nie uszanowano nawet tragedii smoleńskiej. Ja wtedy pojechałem do Warszawy, w której jeszcze nie mieszkałem, tylko po to, żeby zapalić znicz na Krakowskim Przedmieściu. Pamiętam, że „Gazeta Wyborcza” rozdawała specjalny dodatek poświęcony parze prezydenckiej. Czy dziennikarze „Do Rzeczy” albo „W Sieci” uhonorowaliby tak Michnika albo Kuronia? Padają niemal expressis verbis oskarżenia, że Tusk w porozumieniu z Rosjanami dokonał zamachu na prezydenta swojego kraju. Wyzwiska, takie jak „volksdeutsch”, „polakożerca”, „kanalia”, są tak powszechne, że na wielu już nie robią wrażenia. Prawicowe tygodniki wrzucają na okładkę zdjęcie Tuska w mundurze Wehrmachtu. To, co robi ta władza i jej medialne zaplecze – to jest dopiero prawdziwy przemysł pogardy i nienawiści.

Następnemu polskiemu pokoleniu historia nie pozwoliła żyć w „nieciekawych czasach”. Ich, nieinteresujących się polityką, wciągnęła w swój kocioł. Być może tworząc generację, którą kiedyś jakoś nazwiemy.

− Na manifestacjach pod Sejmem poczułem pewien rodzaj wspólnoty. To w większości byli ludzie, którzy rozumieją i doceniają to, co daje nam liberalna demokracja, oparta na rządach prawa. Mają na tyle wyobraźni, żeby wiedzieć, czym zawsze kończy się deptanie najwyższych aktów prawnych i politycznego obyczaju. Tych ludzi było naprawdę dużo. I wierzę, że będzie ich więcej. Że wcześniej czy później wygramy.

Ale znów w naszej rozmowie pojawia się lęk.

− Filozofia, która stoi za obecną władzą, to przekonanie, że nie ma zasad, których nie można złamać, i ta straszna, wykluczająca, agresywna narracja, to sianie nieufności i nienawiści – to wszystko może się skończyć katastrofą.

Niepewność pod koniec roku 2017 wisi też nad kinem.

− Nie wykluczam, że będzie trudno − twierdzi reżyser. − Ale myślę, że damy radę.

Paweł tęskni za planem, zdjęciami, kreowaniem świata.

− Film to emocje, ekscytacja, euforia połączona ze skokiem adrenaliny, satysfakcja. Poczucie, że to, co robisz, jest dla ciebie najważniejsze na świecie.

Znalazł swoje miejsce w życiu, znalazł też swoje miejsce w zawodzie. Jest szczęśliwy, że po dyplomie na Jagiellonce nie wybrał łatwiejszej drogi, lecz zdecydował się zdawać do Katowic.

− Przeświadczenie, że nie poszło się za swoim marzeniem, musi być potwornie bolesne. A ja jestem tu, gdzie zawsze chciałem być. Robię to, co mnie fascynuje. Kiedy myślę o gówniarzu, który coś tam sobie kiedyś rozkminiał na blokowisku w Kędzierzynie, to czuję się dumny, że się udało. I solidnie pracuję. Nie liczę, że wszystko spadnie mi z nieba − mówi Paweł Maślona, a po chwili dodaje: − Muszę robić filmy. Bez nich przestałbym istnieć. Kino to życie.”

Barbara Hollender, krytyczka filmowa, wiceprzewodnicząca Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI, członkini Europejskiej Akademii Filmowej. Od 1992 r. jest związana z dziennikiem „Rzeczpospolita”, dla którego relacjonuje m.in. festiwale w Cannes, Berlinie, Wenecji, Karlowych Warach, Gdyni.

W latach 2000-2005 była korespondentką „Variety”, jest autorką szkiców o polskim kinie w przewodniku „International Film Guide” wydawanym przez brytyjskie wydawnictwo Wallflower Press.

„Od Munka do Maślony” to trzecia książka w jej autorskim cyklu esejów o polskich reżyserach.

−Redakcja

Fragment książki prezentujemy dzięki uprzejmości autorki i wydawnictwa Prószyński i spółka

czytaj więcej o Pawle Maślonie

„Atak paniki” od dziś w kinach – wejdź na oficjalną stronę filmu