AKTUALNOŚCI


Kraina, której już nie ma

W swoim najnowszym filmie Filip Bajon zabiera nas na Kaszuby początku XX wieku. Rozgrywający się przez cztery dekady  ‑ od 1900 do 1945 roku ‑ „Kamerdyner” to opowieść o tragicznej miłości na tle historii Europy pierwszej połowy ubiegłego wieku. W filmie, którego scenariusz inspirowały m.in. prawdziwe dzieje żyjących na Pomorzu niemieckich rodów von Belov i von Grass, zobaczymy Annę Radwan, Janusza Gajosa i Sebastiana Fabijańskiego.  Premiera na początku 2018 roku.

Diana Dąbrowska: Co wydało się panu najbardziej pociągające  w scenariuszu „Kamerdynera”? Dlaczego postanowił pan reżyserować ten film?

Filip Bajon: Zwrócili się do mnie producenci „Kamerdynera”, którzy cenili mój dorobek jako autora filmów epickich. Pierwszą sprawą, która przekonała mnie do projektu był fakt, że trafiał on moje zainteresowania: mam w domu całą półkę książek na temat Prus Wschodnich, kiedyś pisałem  scenariusz o Junkrach Pruskich i słynnej Marion Dönhoff, zwanej „czerwoną hrabiną”. Drugą, to, że choć mam się za specjalistę od tematu, oparta na faktach historia opowiadana w „Kamerdynerze” była dla mnie niespodzianką.  Pociągający było również aspekt kreacyjny: to opowieść o krainie, której już nie ma, którą jako reżyser musiałem stworzyć na nowo. Nasza opowieść rozgrywa się na tle dwóch wojen światowych, totalnego przeorganizowania świata pod względem narodowościowym, politycznym czy też po prostu, ludzkim. Skoro pojawił się producent chcący wesprzeć finansowo rozmach takiego przedsięwzięcia, grzechem byłoby nieskorzystanie z jego oferty.

Filip Bajon z aktorami na planie filmu KAMERDYNER  / fot. Marcin Makowski

Jak wyglądał proces rekonstruowania tamtego świata? Gdzie znalazł pan plenery odpowiadające pańskim wyobrażeniom na jej temat?

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Warmię, która geograficznie jest bardzo podobnym miejscem do Prus Wschodnich. Jeśli weźmie się jakąkolwiek książkę Güntera Grassa, Arno Surminskiego czy  różnych pisarzy niemieckich, którzy pisali o Kaszubach, wyłania się z ich prozy zawsze ten sam obraz ‑ drogi wśród drzew. Owe drogi łączące oddalone od siebie pałace, wioski położone wśród jezior po dziś dzień zachowały na Warmii swój pierwotny kształt, który Siegfried Lenz opisał w powieści „Muzeum ziemi ojczystej”. Co ważne, w rejonach, w których kręciliśmy wciąż znajduje się stosunkowo niewiele elementów charakterystycznych dla naszych czasów: współczesnej architektury, drutów wysokiego napięcia. Bardzo ułatwiło nam to realizację zdjęć, która niedawno dobiła do półmetka.

Półmetka, czyli?

Za nami trzydzieści dni zdjęciowych. Przed nami jeszcze drugie tyle, w tym sceny tak ważne jak  przyłączenie Prus do Polski, budowa Gdyni, rozbudowane sceny polowania. Nie godzę się przy nich na żadne kompromisy. Nie oszczędzamy na kostiumach, sprowadzamy je z Londynu, ze słynnego studia Barrandov w Czechach czy niemieckiego Babelsberga. Realizujemy też zdjęcia w autentycznym pałacu. Gdy wszedłem do niego po raz pierwszy, pomyślałem sobie: „Wszystko fajnie, ale trzeba będzie zakryć te kaloryfery”. A tu zaskoczenie: okazało się, że stanowią one autentyczny element wystroju wnętrza, a na dodatek działają nieprzerwanie od 1907 roku.

Znajomość historii swoją drogą, ale w swoich wcześniejszych filmach wielokrotnie pokazywał pan, że lubi kreować na ekranie autorskie wizje przeszłości.

W kontekście tej kreacyjności przywołuję bardzo często anegdotę z premiery jednego z moich najważniejszych filmów − „Poznania ’56”. Podobnie jak Fellini w „Amarcordzie”,  opowiedziałem wówczas o wydarzeniach z przeszłości z perspektywy dziecięcych wspomnień.  Takie podejście nie wszystkim się spodobało, a szczególnie rozsierdziło tych, którzy w opisywanych wydarzeniach brali udział jako dorośli ludzie. Po zakończeniu premierowego seansu poszedłem do toalety, gdzie usłyszałem rozmowę dwóch poznaniaków. Jeden z nich, wzburzony, mówi: „Słuchaj, przecież to nie tak było!”, a drugi odpowiedział mu ze spokojem: „Ale tak być mogło”. To jest właśnie moja metoda spojrzenia na przeszłość. Potencjalność jest kluczem do autorskiego przetworzenia wydarzeń historycznych. W „Kamerdynerze” na przykład dodałem mnóstwo postaci drugiego planu po to, by poszerzyć spektrum poruszanych tematów, wzbogacić płaszczyznę refleksji obyczajowej, politycznej i religijnej. Pomimo, że całość rozgrywa się w Prusach Wschodnich, starałem się opisać szerszy wycinek rzeczywistości i dlatego dodałem na przykład scenę, w której Kaszub grany przez Janusza Gajosa, jedzie konno na Kongres Warszawski. Zależało mi także na oddaniu niezwykłości opisywanych czasów za pomocą rozmaitych anegdot. Bardzo lubię na przykład historię dowodzącą sprytu pewnego oficera z Królewca, który jeździł ze swoimi dowódcami na wyścigi konne do Berlina i − choć nigdy nie wracał pociągiem ze swoimi towarzyszami − zawsze był w Królewcu przed nimi. Okazało się, że w nocy jeździł jeszcze jeden, tajny, szybszy pociąg, o którego istnieniu nie wiedział sam dowódca. Warunkiem kupienia biletu na ów nocny pociąg było podróżowanie ze zwierzęciem. Oficer za każdym razem załatwiał sobie owcę albo kozę i tak wyprzedzał swoich towarzyszy w drodze do domu.

KAMERDYNER reż. Filip Bajon

Przeplatanie się ze sobą wielu wątków budzi skojarzenia z „Magnatem”. Czy „Kamerdyner” będzie miał coś wspólnego z tamtym filmem?

Niekoniecznie. O ile w „Magnacie” opowiadałem historię w sposób nielinearny, tym razem stawiam na ciągłość i prostotę. Gdy otrzymałem pierwszą wersję scenariusza, której miałem nadać własną sygnaturę, uznałem, że połączenie zapętlających się losów kilkunastu osób jest już wystarczająco dużym wyzwaniem. Nie trzeba go dodatkowo komplikować. W „Kamerdynerze” śledzimy losy kilkunastu osób, które czasem biegną równolegle, czasem wpływają na siebie, zapętlają się, rozchodzą i na nowo się zbliżają.

Co ma pan na myśli mówiąc o nadawaniu scenariuszowi własnej sygnatury? Czy myśli pan, że istnieje jakiś, charakterystyczny dla pańskiego kina, znak rozpoznawczy?

Myślę, że byłby nim pewien rodzaj ironii historii, której świadomość zawsze towarzyszy mojej refleksji nad przeszłością. W ogóle ironia jest dla mnie bronią, bez której nie wyobrażam sobie wkraczania do świata kina. Myślę też, że − pomimo swego epickiego charakteru − „Kamerdyner” będzie filmem „chłodnym”. Taka decyzja nie wynika z samego założenia estetycznego, lecz z chęci niezwykle szczerego opisania na ekranie skomplikowanych międzyludzkich relacji. Ironia wzmaga krytyczność myślenia i ów „chłód”.

Wielka epicka opowieść oznacza też rozmach w metrażu? „Magnat” w wersji kinowej miał prawie trzy godziny.

Wzorem sprawdzonym w „Przedwiośniu”, czy w „Magnacie” realizuję sześciogodzinny materiał, który zostanie pokazany w telewizji w sześciu odcinkach. Do kina trafi natomiast film trwający ponad dwie godziny. Tego rodzaju podział w przypadku dzieł epickich nie jest niczym nietypowym i doskonale sprawdza się choćby we Francji czy we Włoszech.

Czy możemy się spodziewać w „Kamerdynerze” sekwencji na miarę słynnej sceny „makowej” z „Magnata”?

Nie. Ona jest wyjątkowa i zdarza się tylko raz w karierze. Podczas jej kręcenia żaden z członków ekipy, łącznie ze mną, nie spodziewał się, że osiągnie ona równie kultowy status. Między innymi na tym polega istota jej piękna. Nie oznacza jednak, że w „Kamerdynerze” zabraknie erotyzmu i intensywnie obecnej kobiecości. W fabule pojawi się na przykład romans między postaciami granymi przez Sebastiana Fabijańskiego i Mariannę Zydek. Istnieje zresztą prawdopodobieństwo, że bohaterowie są przyrodnim rodzeństwem, co wprowadza do ich relacji dodatkowe trudności. Pomimo obecności tej skazy, historia ich związku będzie jednak optymistyczna, inaczej niż na przykład u Viscontiego, u którego podobna tematyka kojarzy się zwykle z ostracyzmem, rozpadem, zgnilizną.

Skoro jesteśmy przy aktorach, to pamiętam, że po premierze „Pań Dulskich” mówił pan, że decyzje obsadowe objawiły się panu we śnie. Tak było i tym razem?

Tym razem nic mi się nie przyśniło, ale skompletowanie głównej obsady okazało się bardzo łatwe. Zajęło mi raptem jeden dzień. Co ciekawe, uparłem się, żeby − obok Janusza Gajosa, z którym pracowałem już wcześniej − zaangażować Adama Woronowicza i Anię Radwan, z którym nigdy wcześniej nie zetknąłem się zawodowo, ale miałem poczucie, że w „Kamerdynerze” mogą wystąpić oni i tylko oni. Instynkt mnie nie zawiódł, bo oboje wypadli fantastycznie i okazali się osobami, z którymi nie trzeba dużo gadać, ale można od razu brać się do roboty. Oprócz nich w obsadzie znajdują się jeszcze tak utalentowani aktorzy jak Borys Szyc, Kamila Baar, Sławomir Fabijański czy Marianna Zydek. Z  ostatnią dwójką współpracowałem po raz pierwszy przy „Paniach Dulskich”.

KAMERDYNER, reż. Filip Bajon

Proszę opowiedzieć o głównych bohaterach „Kamerdynera”.

Dwaj główni antagoniści − hrabia Herman (Adam Woronowicz) i Bazyli Miotka (Janusz Gajos)  pozostają  zafascynowani sobą nawzajem, choć ich relacja ulega zmianom: od przyjaźni, po niechęć, skrajną wrogość, a następnie chęć solidarnej pomocy. Skomplikowana relacja między postaciami zostaje zderzona z wielką polityką. Konflikt, wokół którego rozwija się akcja „Kamerdynera”, chcieliśmy także wykorzystać jako okazję do opisania prawdy historycznej i odkłamania pewnych mitów. W polskiej historii funkcjonuje przeświadczenie, że bogaci Niemcy wykupowali ziemię od chłopów, aby − w ramach Bismarckowskiego Kulturkampfu − kosztem ludności polskiej poszerzać własne majątki. Tymczasem, po wnikliwym badaniu źródeł historycznych, okazało się, że o wiele częściej niż Niemcy na takie zakupy decydowali się Polacy.

Dlaczego film będzie nosić tytuł „Kamerdyner”?

Kamerdynerów będzie na ekranie właściwie dwóch. Bohater grany przez Sebastiana Fabijańskiego zostaje w zmuszony do pełnienia funkcji kamerdynera, co ma go upokorzyć.  W tej samej przestrzeni jest drugi kamerdyner, którego gra Sławomir Orzechowski. Kiedy w filmowym świecie pojawiają się hitlerowcy, ten drugi kamerdyner znika, ale mamy wrażenie, że jest jednak cały czas obecny. To taki kamerdyner „boski”, wcielony mit, którego metafizyczne istnienie kontrastuje z namacalną obecnością bohatera granego przez Fabijańskiego.

Kiedy kręci pan swój film, albo się do niego przygotowuje, jest pan w stanie oglądać kino innych reżyserów?

Tak. Nawet czynię z tego pewien rytuał. Dawniej, nieważne jaki film kręciłem, w czasie przygotowań do niego oglądałem „Ojca chrzestnego 2” Coppoli i „Wiek XX” Bertolucciego. Od jakiegoś czasu decyduję się na modyfikacje tego zestawu. Przed rozpoczęciem zdjęć do „Kamerdynera” obejrzałem epickie „Oto twoje życie” Jana Troella i „Pellego zwycięzcę” Billy’ego Augusta.

—rozmawiała Diana Dąbrowska

czytaj więcej o Filipie Bajonie

KAMERDYNER reż. Filip Bajon