CZŁONKOWIE



Bartosz M. Kowalski

Wciąż pamiętam gry komputerowe mojej młodości: Atari, Amigę, pierwsze pecety. Po ekranie latały kwadraciki, krzyżyki i kółka, a myśmy sobie wyobrażali resztę. Dzisiaj trudno znaleźć przestrzeń, by pobudzać fantazję. A nietrenowana wyobraźnia umiera – mówi Bartosz M. Kowalski. Kocha horrory, twierdzi, że w kinie chce powoływać do życia nowe światy, bawić się konwencjami i mieszać gatunki.

Należy do pokolenia, które wychowywało się w epoce kaset VHS. W czasach, gdy na półkach osiedlowych wypożyczalni obok siebie leżały „Predator” i Peter Greenaway, „Ścigany” i Ken Loach, „Koszmar z ulicy wiązów” i David Lynch. Ale póki co w swoich dokumentach i debiutanckiej fabule „Plac zabaw” reżyser dał się poznać jako czujny obserwator społeczeństwa naznaczonego bliznami transformacji. Jakby rzeczywistość nie dawała mu o sobie zapomnieć.

Urodził się w 1984 roku w Gdyni. Dorastał w Polsce czasów przemiany. Z coraz bardziej kolorowymi półkami w sklepach, otwierającymi się granicami, ludźmi aspirującymi do świata zza żelaznej kurtyny. Ale i wśród odważniejszych marzeń, mniej skrępowanych biedą, brakiem paszportu czy nieznajomością języków.

On też uczył się od wczesnych lat angielskiego, później chodził do liceum z wykładowym francuskim. I od 11 roku życia był chory na kino. Zaraził się nim od kuzyna – również reżysera – Pawła Maślony. Po seansie „Dnia niepodległości” eksperymentował wysadzając zbudowane z kartonu „domy” przed obiektywem amatorskiej kamery. A kiedy jako nastolatek planował przyszłość, wymyślił dla siebie jeden plan: studia reżyserskie za granicą.

Kocha horrory, twierdzi, że w kinie chce powoływać do życia nowe światy, bawić się konwencjami i mieszać gatunki. Ale póki co, w debiutanckiej fabule „Plac zabaw” dał się poznać jako czujny obserwator społeczeństwa

Ojciec, który projektował statki dla holenderskiej firmy, pomógł mu w uzyskaniu stypendium. I Kowalski trafił najpierw na La Femis, później do międzynarodowej sekcji École Internationale de Création Audiovisuelle et de Réalisation. W grupie m.in. z Rosjaninem, Szwedką i Kolumbijczykiem poczuł więcej świeżego powietrza niż na stricte „francuskiej” uczelni. Choć wykładowców nie zawsze przekonywały jego horrorowe wizje, wyniósł stamtąd warsztat: Kiedy poszedłem do szkoły wydawało mi się, że już wszystko o kinie wiem – wspomina. – Na pierwszych zajęciach zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem zielony. Po pięciu latach studiów znów poczułem się cholernie mądry. Ale potem wyszedłem na plan. I kolejny raz odkryłem, jak wielki ocean nauki mam przed sobą. 

Po drodze pojechał jeszcze na trzy miesiące na kurs na University of Southern California: Stany to był inny świat – wspomina. – Trudno mi było przyzwyczaić się do tego, że po pieczywo jedzie się rano samochodem, którego zresztą nie miałem. Wszystko przypominało mi o mojej obcości. Nawet drobiazgi: picie piwa w plastikowych kubeczkach i nieustanne granie w beer-ponga.

Dzisiaj mówi, że jako dziewiętnastolatek wsiadał do samochodu do Paryża z przekonaniem, że do Polski wróci najwyżej na święta: Pięć lat później, dwa dni po obronie magisterium, spierdzielałem z Francji. Francuzi nie lubią przyjezdnych. Paryżanie – wręcz nie cierpią. To miasto, gdzie ludzie nie patrzą sobie w oczy na ulicy. Od momentu rozruchów w Saint Denis i palonych samochodów, stało się wrogie, nieufne, zastraszone. Zatęskniłem za Polską. Zdałem sobie sprawę, że moje miejsce jest tutaj. Tu czuję się u siebie. Tu odnajduję się w szarej codzienności. Byłem chyba za bardzo zakochany w Zachodzie, a miłość okazała się trudniejsza, niż ją sobie wyobrażałem jako młody, nieopierzony chłopak.  

Więc wrócił. Znalazł się w Warszawie. W nowym dla niego otoczeniu – po studiach we Francji nie znał niemal nikogo z polskiego środowiska filmowego. Pierwsze dni poświęcił na rozsyłanie maili po producentach, których wyszukał w Internecie. Łapał się różnych projektów, asystował, dorabiał jako drugi reżyser. Aż w końcu ta „szara rzeczywistość”, w której  się odnajdywał, upomniała się o siebie. Realizując komercyjne zlecenie na odległej, warszawskiej Woli, musiał szybko znaleźć statystów. Podszedł do dwóch facetów, których normalnie raczej nie chciałby spotkać nocą na ulicy. A oni później zaprosili go na piwo. Odkrył, że potrafią we trójkę znaleźć wspólny język.

Bartek i Paweł stali się bohaterami jego pełnometrażowego dokumentu „Moja Wola”. Pokazał w nim niełatwy świat. Pełen biedy i przemocy, gdzie granice podwórka wyznaczają horyzont marzeń, na co dzień trzeba udowadniać, że „nie jest się cipą” i o każdą szansę ciężko się walczy. Jednak umiał przedrzeć się przez pancerze chłopaków, by znaleźć tlącą się w nich nadzieję. Pragnienie, by było inaczej: Nie budowałem im pomnika – tłumaczy. – Portretowałem dwóch wykluczonych społecznie gości, którzy mieli odwagę marzyć o innym losie. I pobiegli za swoimi snami. Młody pracuje dziś jako kaskader, tak jak sobie wymarzył. Paweł ma już trzecie dziecko. Dobrze im się wiedzie. Obaj zagrali w „Placu zabaw”. Bo jak chce się dać coś z siebie, jak się jest otwartym i szczerym, to można się z innym człowiekiem dogadać, zbudować zaufanie, a w końcu zaprzyjaźnić.

Ta potrzeba łączenia pozornie nieprzystających rzeczywistości w nim została. W kolejnym dokumencie, „Niepowstrzymanych”, pokazał wspólnotę, która teoretycznie nie miała prawa zaistnieć. Obserwował relacje w drużynie footballu amerykańskiego Seahawks Gdynia. Grupę mężczyzn, których dzieli wszystko. Ale zbliżają: sport, w dodatku pozbawiony w Polsce szerszej popularności, pasja, wspólne ambicje. Ujęła mnie ich jedność – przyznaje. – Boisko połączyło skrajne środowiska: od studentów ASP do byłych więźniów.

W „Niepowstrzymanych” pokazał jaśniejszą stronę współczesnej Polski. W debiutanckiej fabule „Plac zabaw” – odwrotnie. Ten film jest jak uderzenie obuchem w głowę. Mocny, trafiony w punkt, zrealizowany bez kompromisów.

Troje dzieciaków, ich ostatni dzień szkoły podstawowej. Ostatni moment, w którym dziewczynka może wyznać chłopcu głęboko skrywane uczucie. Otworzy się. Ale on razem z kolegą wyrządzą jej krzywdę. A potem pójdą dalej w miasto. Bez celu, ot, żeby się poszwendać. I dopuszczą się straszliwej zbrodni.

Debiutancka fabuła Bartosza M. Kowalskiego, „Plac zabaw”, jest jak uderzenie obuchem w głowę. Mocny, trafiony w punkt, zrealizowany bez kompromisów.

W „Placu zabaw” imponuje przekrój socjologiczny polskiego społeczeństwa. Kowalski oddał posttransformacyjne nierówności, które naznaczają ludzi od wczesnych lat dziecięcych. Ale również stworzył dojmujący obraz przeżerającej wszystko, obezwładniającej nudy. Moralnego letargu, który sprawia, że robi się wszystko, byle tylko coś poczuć.

Nie umiemy sobie radzić z agresją  – komentuje reżyser. – U dzieci nie mówi się o psychopatii, lecz o zaburzeniach zachowań. Niektóre, ich bardziej „spektakularne” przypadki wyciekają do prasy. Na Lubelszczyźnie nastolatek razem ze swoją dziewczyną morduje rodziców. W Nowym Targu troje młodych ludzi przywiązuje do samochodu psa i ciągnie po leśnych drogach, dopóki nie skona. We wsi pod Gorzowem Wielkopolskim mały chłopiec topi zwierzę w wannie. Ale to nie są pojedyncze historie świrów z TVN-owskiej „Uwagi”. Takie rzeczy dzieją się codziennie. Biegła sądowa, którą poprosiłem o przeczytanie scenariusza „Placu zabaw”, nie była nim zaskoczona. Opowiedziała mi o sprawie, którą zajmowała się kilka dni wcześniej: dziewczynka próbowała zabić siostrę wpychając jej do gardła szczoteczkę do zębów. Z premedytacją, świadoma konsekwencji swoich działań.

Kowalski stworzył film pozbawiony ozdobników, w duchu Kena Loacha, braci Dardenne czy, z młodszych twórców, Michela Franco. Oparł fabułę na prawdziwej historii z Wielkiej Brytanii, ale zrobił solidną dokumentację w Polsce, korzystając także z doświadczenia matki, psycholożki dziecięcej. W szkole, w której pracowała uczeń popełnił samobójstwo przez złośliwe komentarze na portalu społecznościowym. Czuje się w „Placu zabaw” dylematy moralne Kieślowskiego z „Krótkiego filmu o zabijaniu”, opowieść o ciągłej walce dobra ze złem, która rozgrywa się tu i teraz – w drobnych, pozornie nieznaczących zdarzeniach. Ale przede wszystkim reżyser odrzucił wszelkie łatwe odpowiedzi. W jego wizji przemoc nie ma „źródła” ani wyjaśnienia. Dlatego tak przeraża.

Może również dlatego pokazy „Placu zabaw” wzbudzały tak duże emocje i burzliwe dyskusje? Reżyser skonfrontował widzów z ich własna biernością. Z momentami, gdy udawali że nie dostrzegają otaczającej ich agresji. Z przekonaniem, że pełen agresji język współczesnej debaty o społeczeństwie nie odciśnie się na młodych. Ale obok oburzonych, byli tacy, którzy „Plac…” przyjęli entuzjastycznie. Po światowej premierze na festiwalu w San Sebastian, zdobył on dwie nagrody na festiwalu w Gdyni. Film trafił do dystrybucji m.in. w Stanach, Turcji, Hiszpanii, Niemczech, dostałem dużo wsparcia ze strony krytyki i widzów – mówi Kowalski. – I nawet jeśli niektórzy grozili mi śmiercią albo pluli na mnie na ulicy, niczego bym w nim nie zmienił.

Reżyser twierdzi, że te wszystkie zdarzenia umocniły go. Nauczyły bronienia własnej wizji. Teraz przygotowuje następny projekt – „Przejście” o domu opieki społecznej. – To scenariusz luźno inspirowany losami mojego nieżyjącego już dziadka, ale i własnymi przeżyciami zdrowotno-szpitalnymi – komentuje. – Wiem, co czuje człowiek, który czeka się na diagnozę, a śmierć wydaje się tuż obok. 

W „Przejściu” opowie historię starszego mężczyzny, który próbuje pogodzić się z odchodzeniem za pomocą wyobraźni. Kowalski chce wreszcie otworzyć furtkę dla swojej horrorowej fantazji. Jeszcze szerzej zrobi to w serialu, który przygotowuje dla jednego z serwisów streamingowych – wampirycznej opowieści o księdzu. Może w końcu Bartosz Kowalski zabawi się kinem? Jeśli pozwoli sobie na chwilę zapomnieć o niełatwej rzeczywistości za oknem.

— Krzysztof Kwiatkowski