AKTUALNOŚCI


Przez piekło do oświecenia

Zdeterminowany misjonarz na wyspie ostatnich pogan. Co okaże się silniejsze? Nowa wiara czy stare tradycje? Bartosz Konopka kończy właśnie zdjęcia do swojego nowego filmu „Krew Boga”, opowieści o wierze i zwątpieniu, milczeniu i dialogu. „W tym projekcie wszystko jest ekstremalne”, zapowiada reżyser. 

Krew Boga, reż. Bartosz Konopka / fot. Bartosz Mrozowski

Jakub Demieńczuk: Realizacja filmu w średniowiecznym kostiumie w dzisiejszej Polsce wydaje się dość odważną decyzją. Bardzo niekomercyjne przedsięwzięcie.

Bartosz Konopka: Oczywiście w założeniu jest to kino arthouse’owe, ale mam nadzieję, że dotrze także do szerszej publiczności. Z tym, że nie chodzi tu o spektakularne widowisko – wiadomo, że nie jesteśmy w stanie tego zrobić, sam bym się też na coś takiego nie porwał. To ma być kameralna opowieść, działająca wbrew oczekiwaniom widzów. Nazywamy ją historical fiction – w języku polskim to określenie nie ma dobrego zamiennika. Kiedyś mówiliśmy o historical fantasy, jednak to za bardzo kojarzy się ze smokami, „Grą o tron” czy „Willowem”, a też nie o to chodzi. „Krew Boga” to przypowieść. Akcja toczy się poza określonym czasem i miejscem. To nie jest film historyczny.

Skąd zatem ten kostium?

Wszystko zaczęło się od tego, że po „Lęku wysokości” nie chciałem znowu robić współczesnego, psychologicznego dramatu, za to bardzo brakowało mi esencji kina, opowiadania obrazem i dźwiękiem. Chciałem nakręcić coś, co bardziej będzie oddziaływać podskórnie, emocjonalnie. Opowieść, w którą wchodzisz, choć do końca nie wiesz, dokąd cię ona zaprowadzi. Na to nałożyły się różne moje przemyślenia. Zacząłem interesować się milczeniem jako wycofaniem się z codziennej gonitwy, ucieczką od wszechobecnego zagadania. I gdy byłem z „Lękiem wysokości” na Nowych Horyzontach we Wrocławiu, zobaczyłem „Valhalla Rising” Nicolasa Windinga Refna. Refn udowodnił, że przenosząc fabułę w czasy średniowiecza, można poszukiwanie duchowości i jakąś niezwykłą wrażliwość wewnętrzną zestawić z brutalnością, okrucieństwem, niepewnością każdego dnia. Bardzo mi się to w kinie podoba i wydaje mi się, że to taka soczewka, przez którą możemy oglądać samych siebie tu i teraz. Także w filmie kostiumowym chodzi o to, żeby można było do niego przyłożyć dzisiejszą miarę, znaleźć odniesienie do tego, jacy dziś jesteśmy, żebyśmy mogli dowiedzieć się czegoś o sobie.

Krew Boga, reż. Bartosz Konopka / fot. Bartosz Mrozowski

Bohater Refna był Wikingiem, w „Krwi Boga” mamy misjonarza, który chyba nieprzypadkowo nosi imię Willibrorda z Utrechtu, nawracającego pogan w Niderlandach.

W czasie poszukiwań tematu pomyślałem o pierwszych misjonarzach, bo nie ma filmów o tamtych czasach. Nie ma filmu o świętym Patryku, świętym Wojciechu, o Cyrylu i Metodym. Ale konsultowałem się z historykami i doszedłem do wniosku, że nie ma sensu robienie filmu o historycznej postaci. To by była nie tylko wielowątkowa, skomplikowana opowieść, lecz także hagiografia, a tego nie chciałem. Wreszcie profesor Jerzy Strzelczyk przyznał mi rację, że warto, żebym zrobił kompilację, bo to uprawnia mnie do opowiedzenia o pewnych mechanizmach. A to interesowało mnie najbardziej. Bardzo zależało mi na uniwersalności tej historii. Chciałem wreszcie sprowadzić tę opowieść do najprostszych relacji. W „Krwi Boga” mamy dwóch bohaterów – nie są to, jak w „Lęku wysokości”, ojciec i syn, lecz coś ich łączy. Młodszy, Bezimienny, ratuje życie starszemu, misjonarzowi Wilibrordowi, który straci wszystkich kompanów. Obaj udają się na ostatnią pogańską wyspę. Wilibrord chce pogan odnaleźć i ochrzcić, a tym samym ich ocalić, bo jeśli on tej misji nie wykona, niewierni zginą z rąk królewskich wojsk. Jednak ta misja okaże się trudna, poganie nie chcą przyjąć nowej wiary, Wilibrord stara się jakoś nimi manipulować, wyzywa pogańskiego kapłana na próbę ognia, chce zająć jego miejsce. Wierzy, że cel uświęca środki, że ideologia, która za nim stoi, uprawomocnia go do nadużyć. Zaślepiony ideologią, której służył całe życie, wybiera posłuszeństwo wobec kościoła kosztem dobra ludzi. A wtedy Bezimienny zaczyna się przeciwko niemu buntować.

Pracujesz nad tym filmem od siedmiu lat.

To w pewnym sensie była droga przez mękę. Pierwszy treatment wysłałem do producentki Anny Wydry pod koniec 2010 roku. Potem szukałem współautora scenariusza. Jest nim Przemek Nowakowski, doświadczony scenarzysta, który studiował teologię, więc to dla niego również ważny temat. Napisaliśmy scenariusz, w 2012 roku złożyliśmy projekt w PISF, leżał tam półtora roku. Dopiero potem mogliśmy wnioskować o dofinansowanie w Eurimages, i dostaliśmy je chyba cudem, bo wtedy tylko dwa polskie filmy je otrzymały: nasz oraz „Pokot” Agnieszki Holland. Bardzo dużo czasu zajęły nam poszukiwania koproducenta. Początkowo chcieliśmy zrobić ten film po angielsku, dogadaliśmy się z Irlandczykami, główną rolę miał grać Peter Mullan, ale ostatecznie na Irish Film Board wsparła inną produkcję osadzoną w średniowiecznych realiach, więc nasz projekt przepadł. Wreszcie Anna znalazła koproducenta w Belgii, ale zdjęcia się wciąż przeciągały, nie zdążyliśmy zebrać funduszy, żeby zacząć je w ubiegłym roku. Wreszcie udało się w tym. Pierwsza część zdjęć za nami, druga właśnie trwa.

Krew Boga, reż. Bartosz Konopka / fot. Bartosz Mrozowski

Miałeś chwile zwątpienia w ten projekt?

Tak, nawet próbowałem przymierzyć się do kilku innych filmów, ale mimo wszystko wierzyłem, że się uda. I pomyślałem, że może tak miało być. Może musiałem tyle czekać, żeby się obudzić i mieć poważną motywację do tego, by ten film skończyć. Nie wiem, czy to jest dobre miejsce, żeby o tym opowiadać, ale dzięki tym moim poszukiwaniom nawróciłem się. Albo inaczej: wróciłem do tego, co było kiedyś dla mnie ważne. To oczywiście wynika nie tylko z pracy nad tym scenariuszem, lecz także z doświadczeń życiowych. Bardzo dobrze się z tym czuję, jestem trochę innym człowiekiem, a każde słowo i każdy gest w „Krwi Boga” znaczy dla mnie coś więcej. Ten film jest dla mnie również opowieścią o poszukiwaniu wiary, nawet jeśli wybiera się radykalne ścieżki. Bezimienny staje się pokojowym buntownikiem – to też jest coś, co mnie zawsze fascynowało, to, jak działali Jezus, Gandhi, Martin Luther King czy Nelson Mandela. Za to Wilibrord wybiera drogę krucjaty, a to pozwala zadać pytanie o kondycję Kościoła. Dlaczego on nas tak uwiera, dlaczego jest tak nieadekwatny, dlaczego się narzuca, miesza w politykę.

Kościół też ma różne oblicza. Ma twarz księdza Rydzyka i twarz księdza Bonieckiego. Dwa różne światy, choć wywodzące się z tego samego źródła. 

Coraz więcej poznaję duchownych, którzy idą swoją drogą, pokazują, że różnie można Biblię odczytywać, są krytycznie nastawieni do instytucji. I najbardziej przemawia do mnie interpretacja, że Jezus przyszedł do nas nie tylko po to, żeby umrzeć za nasze grzechy, lecz by pokazać nam, że Bóg jest miłością. Że my dla siebie nawzajem powinniśmy być miłością, a świat i ludzie naprawdę mogą być dobrzy. Czytam teraz książki amerykańskiego franciszkanina Richarda Rohra, który przypomina, że w Nowym Testamencie Chrystus bardzo mało mówił o karaniu za grzechy. Czasami tylko o tym wspominał, ale przede wszystkim leczył, rozmawiał z ludźmi, pomagał, pokazywał, jak odzyskać kontakt ze sobą i odnaleźć w sobie miłość. Dopiero później Kościół uczynił z grzechu i strachu przed karą oręż pozwalający kontrolować ludzi.

Pierwotny tytuł filmu brzmiał „Niemy”, a milczenie ma w kinie silne konotacje religijny, wystarczy sięgnąć do Bergmana czy Scorsesego. Zmieniliście go jednak na „Krew Boga”. Dlaczego?

Angielski tytuł „The Mute” oznaczał więcej niż „Niemy”. Mógł oznaczać również „Wyciszonego” i to bardziej pasowało do treści filmu. Na zmianę tytułu nalegał także dystrybutor. Zaproponowałem „Krew Boga”, bo ma to podwójne znaczenie. Po pierwsze chodzi o poświęcenie i odkupienie grzechów. A po drugie o to, że hekatomba, która jest częścią fabuły, jest właśnie przelewaniem krwi Boga. Ranami, które Bogu zadają ludzie.

Krew Boga, reż. Bartosz Konopka / fot. Bartosz Mrozowski

Jedną z ról w Twoim filmie gra francuski performer Olivier de Sagazan, postać dość wyjątkowa, ale mało znana. W kinie można go było zobaczyć jedynie w małym fragmencie dokumentu „Samsara” Rona Fricke’a. 

Poleciła mi go nasza pierwsza charakteryzatorka, gdy pracowaliśmy nad tym, jak mają wyglądać filmowi poganie. Obejrzałem na jego stronie klip i po paru minutach wiedziałem, że o to chodzi. Przyleciał do Polski, zrobiliśmy pierwsze próby, zafascynował go temat naszego filmu – bo to także krąg jego poszukiwań, badania, co z naszych pierwotnych, pogańskich rytuałów zabrało chrześcijaństwo. Wtedy pojawił się pomysł, że pogan w „Krwi Boga” będą grali performerzy. Mają stworzyć społeczność, która komunikuje się poprzez ciało, ruch, a nie przez mowę. Olivier gra pogańskiego kapłana, który swoimi transfiguracjami chce pokazać swój kontakt z bogami. Tak jak w swoich perfrormance’ach, używa do tego gliny. Jest w tym dramatyczna siła, jego rytuały są przerażające, odpychające i smutne, ale jednocześnie mają w sobie coś z pierwotnej, dziecięcej zabawy. Świetnie się wpasował w ten projekt.

Przywodzi mi to na myśl scenę ze „Sztuki znikania”, w której jest mowa, że Jerzy Grotowski zakazał swoim aktorom rozmawiania w obecności haitańskiego szamana Amona Fremona. Bo skoro on nie rozumie ich języka, to mają porozumiewać się także między sobą za pomocą gestów i ruchu, a nie słów. 

Rafał Bubnicki z Wroclaw Film Commission, która także współfinansuje „Krew Boga”, powiedział mi, że w scenariuszu odnalazł wiele idei Grotowskiego. A ja rzeczywiście się bardzo przyglądałem jego teatrowi podczas pracy nad „Sztuką znikania”. Fascynowało mnie to, że cały teatr źródeł był oparty na poszukiwaniu wspólnego rdzenia różnych rytuałów. Grotowski wiedział, że rytuały są jak baśnie i mity – wszędzie opierają się na podobnych schematach. Próbował to wydestylować. A „Krew Boga” również jest opowieścią o rytuałach.

Reżyser Bartosz Konopka na planie “Krwi Boga” / fot. Bartosz Mrozowski

Coraz bardziej mnie zastanawia, jak w tym filmie – i w tej wizji świata – odnajduje się Krzysztof Pieczyński, który nigdy nie ukrywał swojego negatywnego stosunku nie tylko do Kościoła, lecz także do religii. 

Krzysztofa spotkałem jeszcze w szkole filmowej w Katowicach, gdy na pierwszym roku robiliśmy spektakl u Leszka Wosiewicza „Sceny z Kafki” i on tam grał główną rolę. Jest zupełnie wyjątkowym aktorem, z tą dynamiką, zaangażowaniem, spalaniem się w roli. Rzadko się takich spotyka. A Wilibrord nie jest również stereotypową średniowieczną postacią, twardym, silnym rycerzem. Przechodzi przez piekło, a mi zależało na tym, żeby zagrał to ktoś, kto jego emocje będzie przeżywał we współczesny sposób. Krzysiek świetnie się do tego nadaje. Oczywiście znam jego radykalne poglądy, ale on ma w sobie ogromny kosmos duchowy, zbudowany z rożnych źródeł. To jest treść jego życia i to się czuje. Gdy rozmawialiśmy o „Krwi Boga”, powiedział, że rozumie Wilibrorda, czuje, jak bardzo jest to połamana, skomplikowana postać i nie chciałby zagrać go propagandowo, bo wie, że nie miałoby to sensu. A ja zrozumiałem, że Pieczyński jest tym Wilibrordem, bo tak jak on prowadzi swoją krucjatę i to na poważnie, bo przecież wielu osobom się naraża, jest bardzo kontrowersyjny. Wiem, że jego rola może być różnie odbierana, a ludzie bez obejrzenia filmu będą przyklejać mu łatki. Ale bardzo mi zależy, żeby ludzie, dla których ważna jest wiara, poszukiwanie Boga, obejrzeli ten film, żeby Pieczyński ich nie odstraszał. Bo nasza współpraca jest też dowodem, że możliwy jest dialog. Może to również jest nasza misja: żeby pokazać, że ludzie o dwóch krańcowo różnych postawach mogą się spotkać, porozmawiać i coś wspólnie stworzyć. Cel mamy ten sam, choć prowadzą do niego różne drogi. Warto coś takiego robić, choć to jest ryzykowne i ekstremalne. Ale w tym projekcie wszystko jest ekstremalne.

Ten dialog części Polaków jest niestety obcy.

Oczywiście, że tak jest. Ale sztuka może mierzyć się z tym problemem na dwa sposoby. Dziś dominuje podejście krytyczne. Ale ono wydaje mi się zbyt proste. Łatwo wytknąć wady, pokazać ludzi w złym świetle. Znacznie trudniej ułożyć historię tak, żeby poszukać jakiegoś światła w tunelu, drogi wyjścia z dramatycznej sytuacji. Nie chodzi przecież o to, by wiecznie kontestować, ale by krok po korku próbować zmieniać świat, zaczynając od siebie. Ta humanistyczna tradycja jest mi bliska, nawet jeśli wydaje się sentymentalna i naiwna. Może to lata spędzone w kinie dokumentalnym. Dokument może być tak samo krytyczny, ale jednak zakłada większy szacunek wobec ludzi, wzajemną bliskość. Tego szukam w fabule. „Krew Boga” będzie ciemna, trudna, apokaliptyczna, ale chodzi o to, by pokazać inną drogę – może radykalną, przedziwną, wymagającą poświęcenia, ale wiodącą do czegoś pozytywnego, do jakiegoś światła. I jeśli choć odrobina tego światła trafi do ludzi, będzie dobrze.

Rozmawiał Jakub Demiańczuk

czytaj więcej o Bartoszu Konopce