AKTUALNOŚCI


Smoczyńska na Wyspie Pożeracza Dusz

Agnieszka Smoczyńska ukończyła właśnie zdjęcia do „Wyspy Pożeracza Dusz”. Jej nowy projekt to część nowozelandzko-amerykańskiego nowelowego horroru „The Field Guide to Evil”.
Rozmowa Tomasza Kolankiewicza.

Wyspa Pożeracza Dusz / The Field Guide to Evil, reż. Agnieszka Smoczyńska / fot. Karolina Jonderko

Tomasz Kolankiewicz: Twój debiutancki film „Córki Dancingu” został okrzyknięty jednym z najbardziej oryginalnych polskich filmów ostatnich lat. Otrzymałaś za niego szereg nagród na całym świecie. Jesteś w trakcie zdjęć do drugiego filmu fabularnego „Fuga”, ale zanim trafi do kin widzowie będą mogli obejrzeć twoją krótką nowelę filmową „Wyspa Pożeracza Dusz” będącą częścią nowozelandzkiego horroru „The Field Guide to Evil”. Nowa Zelandia to niecodzienny kierunek: jak wyglądała geneza tego przedsięwzięcia?

Agnieszka Smoczyńska: Ant Timpson i Tim League, nowozelandzko-amerykański duet producencki, zgłosili się do mnie parę miesięcy po tym, jak obejrzeli mój film na festiwalu w Sundance. [„Córki Dancingu” dostały nagrodę specjalną jury. ‑ red.] To para niezależnych producentów, która stoi za serią „The ABCs of Death”: filmów grozy, w których do współpracy zapraszali różnych reżyserów, każdemu proponując jedna literę alfabetu  i pięć minut, w trakcie których mieli opowiedzieć o śmierci. Pierwszy film z tej serii zrobił spore zamieszanie, był pokazywany na festiwalu w Toronto, gdzie spodobał się na tyle, że powstały jeszcze dwie kolejne części. Projekt, w którym ja biorę udział ‑ „The Field Guide to Evil” ma podobne założenia: składa się z ośmiu nowel realizowanych przez różnych reżyserów. Tematem przewodnim są lokalne legendy, a hasłem promocyjnym The stories just won’t stay deadlegendy, które po prostu nie chcą umrzeć. Ant i Tim do współpracy zaprosili bardzo ciekawych twórców z całego świata: Veronikę Franz i Severina Fiala z Austrii, Petera Strickland, Brytyjczyka pracującego na Węgrzech, Katrin Gebbe z Niemiec, Yannisa Veslemesa z Grecji, Ashim Ahluwalia z Indii, Can Evrenol z Turcji i Calvina Reedera z USA, no i mnie. Mogłam wybrać sobie dowolny temat związany z lokalnymi legendami. Jedynym ograniczeniem był metraż: poszczególne części filmu nie mogą być dłuższe niż 10 minut. Oczywiście temat i ogólne założenie narzucało konwencję grozy, jednak producentom w „Córkach Dancingu” bardzo spodobało się to, że są mieszanką różnych gatunków, że operują elementami kina grozy, musicalu i czarnej komedii. Sugerowali, że mile widziane są wszelkie przekroczenia, zachęcali żebym zachowała swój styl.

Czy widziałaś wcześniej którąś z części „ABCs of Death”? 

Nie, bo te filmy nie weszły w Polsce do kin, ale kiedy nadrobiłam tę zaległość, od razu spodobała mi konwencja serii. Wtedy jeszcze bardziej spodobało mi się rzucone przez producentów wyzwanie: legenda z naszego regionu świata, 10 minut i pełna wolność artystyczna. Moim pierwszym krokiem było zaproszenie do projektu Roberta Bolesto, który napisał „Córki Dancingu”. Robert zaproponował dwie mało znane legendy z jego rodzinnych stron: z Mazur. Scenariusz „Wyspy Pożeracza Dusz” nie jest rozwinięciem jednej legendy, kompiluje różne baśniowe wątki, a to dlatego, że zależało nam na tym, by w naszym filmie, wbrew zasadom konstrukcji baśni nie było prostego wyjaśnienia historii i morału. Woleliśmy zostawić widza z zagadką.

Film dzieje się w Prusach Wschodnich około 1850 roku: zależało wam właśnie na tym tle historycznym? Na pokazaniu, że te ziemie mają swoją, trochę dziś wypartą, historię innej tożsamości narodowej i religijnej?

Oczywiście wybór Mazur był dla nas istotny: nie są to ziemie rdzennie polskie. Ważne było to, że te tereny przechodziły z rąk do rąk, że zamieszkiwali je ewangelicy, a nie tylko katolicy, to dodaje całej historii drugie dno.

Połowa XIX wieku: czyli kostium i skomplikowana scenografia, niemałe wyzwanie produkcyjne…

Zdjęcia kręciliśmy w wąwozach lessowych w okolicach Kazimierza nad Wisłą oraz w Twierdzy Modlin. Obie te lokacje doskonale udają dawne czasy.  Nastrój grozy, na którym nam zależało, tworzyliśmy od podstaw ze scenografką, Jagną Dobesz, autorką kostiumów, Katarzyną Lewińską i charakteryzatorką Olgą Nejbauer, no i autorem zdjęć, Kubą Kijowskim. Wszystkie elementy budowania świata przedstawionego miały być spójne i tworzyć atmosferę historycznego kina grozy, ale ze współczesną nutą, z pewną dozą umowności, budzić w widzu niepewność i ciekawość. Bardzo ważną rolę odegra w naszym filmie muzyka autorstwa Zuzanny Wrońskiej i Marcina Lenarczyka, który był też odpowiedzialny za dźwięk i sound-design.

Wyspa Pożeracza Dusz / The Field Guide to Evil, reż. Agnieszka Smoczyńska / fot. Karolina Jonderko

Współpracowałaś z pozostałymi reżyserami projektu? Czy wiesz jak będą wyglądały ich krótkie filmy?

Producenci dali nam możliwość wymiany scenariuszy, ale postanowiliśmy z niej nie korzystać. Nie chcieliśmy sugerować się tym, co przygotowują inni. Wystarczyło mi, że znałam dorobek reżyserów zaproszonych do projektu. Producenci zorganizowali też spotkanie reżyserów w Cannes, ale nie mogłam w nim uczestniczyć z powodu innych obowiązków. Podoba mi się, że producent stworzył platformę do współpracy i wymiany myśli, ale jeśli ktoś, tak jak my, się do tego nie palił, to go nie zmuszano. Wydaje mi się, że to zadziała jako walor filmu. Widz, podobnie jak my, nie będzie miał zielonego pojęcia, co go czeka w kolejnych rozdziałach.

Film jest produkują Nowej Zelandii, ma zapewnioną dystrybucję w USA. W tych krajach system nadawania klasyfikacji wiekowych bywa dosyć restrykcyjny. Czy mieliście jakieś obostrzenia z tym związane, czy wiedzieliście z góry, że niektórych granic nie możecie przekroczyć?

Początkowo w ogóle nie było o tym mowy, dostałam informację, że mam pełną swobodę. Natomiast przy podpisywaniu umowy okazało się, że w kontrakcie jest klauzula, że nie może być w filmie scen nagości czy seksu. Trochę nas zmroziło, bo nasz scenariusz zawierał takie sceny. Całe szczęście producenci stwierdzili, że są one przedstawione w taki sposób, że nie ma się do czego przyczepić.

Polskim producentem wykonawczym jest Aurum Film. Dlaczego zdecydowaliście się na współpracę właśnie z Leszkeim Bodzakiem i Anetą Hickinbotham?

Oczywiście znaliśmy wcześniej tę firmę [Aurum Film jest producentem filmu „Ostatnia Rodzina”, którego scenarzystą jest Bolesto ‑ red.], już wcześniej chcieliśmy coś z nimi razem zrobić, odezwaliśmy się do nich z „The Field Guide to Evil” i projekt im się spodobał. To był świetny pomysł: mimo, że to małe przedsięwzięcie z niewielkim budżetem zostaliśmy otoczeni bardzo profesjonalną opieką, czuliśmy cały czas duże zaangażowanie ze strony Aurum. Udało im się też wciągnąć na pokład innych partnerów w postaci studiów post-produkcyjnych ORKA i Dreamsound: bez ich wsparcia by się nie udało.

Poza niecodziennym systemem produkcyjnym uwagę zwraca sam gatunek: kino grozy. W Polsce nie mamy jego znaczącej tradycji. Są oczywiście „kultowe” klasyki jak „Wilczyca”, „Lubię nietoperze”, „Lokis” czy „Dom Sary” oraz kilka bardzo ciekawych telewizyjnych horrorów średniometrażowych z lat 60.80., brak jednak choćby jednego spełnionego artystycznie horroru. Nie mamy polskiego „Lśnienia”: filmu, który przekraczałby granice gatunku i wypływał na szersze wody. Elementy kina grozy pobrzmiewają u niektórych twórców widać je chociażby u Żuławskiego w „Diable” czy momentami w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Hasa, jednak polscy mistrzowie kina ewidentnie nie kochali horroru. Skąd słabość do tego gatunku u was już w „Córkach Dancingu” mocno się do niego odwołujecie, wkładając go jednak w pewien nawias?

W „Córkach Dancingu” początkowo nie myśleliśmy wcale o kinie grozy: po prostu, im dłużej pracowaliśmy z Robertem nad naszymi postaciami, tym bardziej stawały się one drapieżne. Niejako narzuciły nam tę konwencję. W przypadku „The Field Guide to Evil” kluczowy był sam temat filmu: legendy. Legenda połączona z horrorem dawała nam bardzo duże pole do popisu, możliwość plastycznego kształtowania formy. Nasza „Wyspa Pożeracza Dusz” to baśń dla dorosłych o zjadaniu ludzkich serc, opowiedziana w sposób nieoczywisty, niemal miłosny: postanowiliśmy, że chcemy to wszystko pokazać, a nie stosować uniki ze ściemnieniami i udawaniem, że tej grozy nie ma.

Reżyserka Agnieszka Smoczyńska i aktor Andrzej Konopka na planie Wyspy Pożeracza Dusz / fot. Karolina Jonderko

Twoje dotychczasowe ważniejsze filmy: „Aria Diva”, „Córki Dancingu”, spektakl teatru telewizji „Wasza wysokość” o Wandzie Rutkiewicz, „Fuga”, którą właśnie kręcisz, łączy jedno: to wszystko filmy o kobietach. „Wyspa Pożeracza Dusz” jest pierwszym filmem gdzie nie masz głównej bohaterki tylko głównego bohatera. Czułaś różnicę?

Zdecydowanie tak! To było zupełnie nowe i bardzo inspirujące doświadczenie. Po zdjęciach do „Wyspy…” już wiem, że bardzo bym chciała zrobić film pełnometrażowy, w którym głównym bohaterem jest mężczyzna. Konstruując bohatera „Wyspy…” sięgnęliśmy do gatunku, który kojarzy się jako bardzo męski, czyli do westernu. Chcieliśmy by nasz bohater był przybyszem znikąd: kimś na wzór Clinta Eastwooda trylogii dolarowej Sergio Leone [w USA nazywanej trylogią A Man With No Name – trylogią bezimiennego, w jej skład wchodzą filmy „Za garść dolarów”, „Za parę dolarów więcej” i „Dobry, Zły i Brzydki” ‑ red.]. Chcieliśmy zbudować postać nieoczywistą, bardzo intrygującą, tajemniczą i w pewien sposób też pociągającą. Oczywiście jeśli chodzi o casting wybór nie był trudny… Andrzej Konopka jest stworzony do tej roli (śmiech)!

Jak to jest pracować z mężem na planie? Tak bliska relacja prywatna z aktorem przeszkadza czy pomaga?

Mnie pomaga, jemu przeszkadza. Przy „Córkach Dancingu”, naszym pierwszym wspólnym filmie bardzo się tego bałam. Teraz już jest łatwiej, dopóki nie ma scen erotycznych to nie ma problemu. Andrzej śmiał się, że czasem ma z tym problem, ale to już pytanie do niego. Może inaczej byłoby, gdybym była reżyserem. Z mojego punktu widzenia praca z nim jest inspirująca, na planie Andrzej dużo proponuje od siebie, jest bardzo skupiony. Nie szarżuje tylko pracuje w obrębie własnej postaci, konkretnej sceny, widać, że lubi improwizować. Wnosi prawdę jednocześnie mając do siebie ogromny dystans.

Wspominałaś, że inaczej byłoby gdybyś była reżyserem. Czy czujesz, że kobietom jest ciężej w tym zawodzie? Wiele reżyserek, z którymi rozmawiałem wspomina o tym, że już w szkole miały kłopoty i patrzono na nie z góry, że od kobiet wymaga się więcej, że traktuje się je patriarchalnie. Czy ty też to odczułaś?

W szkole nie. Miałam szczęście do dobrych profesorów [Smoczyńska skończyła Wydział Reżyserii Uniwersytetu Śląskiego oraz Szkołę Wajdy – red.], w ogóle nie czułam się inaczej traktowana. Schody zaczęły się po szkole, kobietom jest znacznie trudniej przebić się na rynek, zadebiutować, zrobić drugi film. Tak po prostu jest, to fakt. Na samym planie, w każdym razie dla mnie, ten problem znika. Ekipa filmowa potrzebuje bardzo silnej osobowości, kogoś za kim mogą pójść, płeć nie odgrywa już tak dużej roli. Oczywiście im dalej się zajdzie tym oczekiwania i wymagania są większe.

Kiedy obserwowałem jak pracujesz na planie widziałem, że dajesz sobie i aktorom trochę miejsca. Są różne szkoły reżyserskie, niektórzy przychodzą na plan z wyrysowanymi dokładnymi planami i ograniczają improwizację do minimum, inni dopuszczają improwizację, ale tylko na próbach. Ty lubisz żeby rzeczy działy się na planie? Czy to świadoma metoda twórcza czy może ten projekt tego wymagał?

Chyba tak jest, że lubię pracować w jakimś stopniu opierając się na intuicji, dużo brać ze sceny i z aktorów, zostawiać miejsce na improwizację. Z mojego doświadczenia wynika, że czasem nawet bardzo dokładnie wymyślone i zapisane sceny nie sprawdzają się. Okazuje się, że to, co sobie założyłam albo to, co wymyślił i zapisał  scenarzysta po prostu nie działa. Chciałabym pracować robiąc próby z aktorami przed kamerą i potem ewentualnie dogrywając jakieś ujęcia. Oczywiście dobór metody zależy od filmu: „Wyspa Pożeracza Dusz” to krótki film, praktycznie bez dialogów, mogliśmy sobie pozwolić na to, by pójść na żywioł. Z operatorem Kubą Kijowskim założyliśmy, że niektóre sceny omawiamy i ustawiamy, a niektóre kręcimy bez przygotowań. Bez rysowania storyboardów i ustalania z góry jaki obiektyw zastosujemy. Zresztą, ze storyboardami też bywa różnie. Kiedy mieliśmy skomplikowane sceny w „Córkach Dancingu” bywały one bardzo pomocne, ale też potrafiły nas blokować. W „Wyspie Pożeracza Dusz” zależało mi na żywej energii, na tym żeby kamera była bardzo intuicyjna i bardzo ruchoma. Dlatego Kuba sam szwenkował, prowadził kamerę. Wiele ujęć było kręconych z ręki, w scenach w jarze prawie w ogóle nie pracowaliśmy ze statywem, brak pośrednika między operatorem a kamerą także wpływa na efekt końcowy.

Wyspa Pożeracza Dusz / The Field Guide to Evil, reż. Agnieszka Smoczyńska / fot. Karolina Jonderko

To już trzeci film, który realizujesz razem z Kijowskim, po „Córkach Dancingu” i „Fudze”. Powtarzają się także nazwiska innych współpracowników. Lubisz mieć swoją stałą ekipę?

Z Kubą współpraca układa nam się bardzo dobrze. Myślę, że coraz lepiej się rozumiemy. Oczywiście dużo zależy od historii i od bohatera, to te czynniki wyznaczają to na jakich zdjęciach mi zależy, podobnie jest zresztą z innymi elementami jak scenografia czy muzyka. Lubię kiedy różne osobowości i różne wizje wpływają na siebie. Słucham tego, co ludzie mają do zaproponowania. Dobrze jest mieć zespół, który się nawzajem inspiruje. Zawsze czekam na te momenty, kiedy razem siadamy i rozmawiamy. Wiem, że z tych rozmów coś ciekawego może się urodzić, coś czego nie wymyśliłabym sama. Staram się dobierać osoby do poszczególnych projektów, obok wymienionych już twórców muzyki, dźwięku czy scenografii przy „Wyspie pożeracza dusz” pracował też montażysta Jarosław Kamiński czy Kaya Kołodziejczyk: autorka choreografii i ruchu Uli Zerek grającej rolę Dziewicy, inspiracją były między innymi postaci rusałek z obrazów Malczewskiego. Byłam więc otoczona osobami z ciekawymi pomysłami i własną inwencją.

Obok Kijowskiego kluczowym członkiem tego zespołu jest scenarzysta. Jak wygląda Twoja współpraca z Robertem Bolesto? Teraz to czołowy polski scenarzysta, rok po roku napisane przez niego filmy odbijają się szerokim echem, goszczą na światowych festiwalach. Ty współpracujesz z nim od bardzo dawna, można powiedzieć, że robiłaś filmy na podstawie jego scenariuszy zanim to było modne. Czy to Robert przychodzi do Ciebie z gotowym pomysłem, czy też razem tworzycie szkielet a Robert potem go obudowuje treścią?

Pisze oczywiście Robert. Teraz nasza współpraca przebiega już trochę inaczej niż na początku: Robert pisze kolejne wersje, dyskutujemy i razem zastanawiamy się nad możliwymi kierunkami. Robert wychodzi ze środowiska teatralnego, praca z tekstem jest dla niego procesem, także pracą zespołową. Dopuszcza do siebie różne uwagi, chociaż na koniec to on jest autorem. Im dłużej się znamy tym bardziej praca z Robertem mnie fascynuje, ciekawi mnie to, jak autor podchodzi do swojego tekstu, na przykład kiedy trzeba coś wycinać czuję, że dla niego to praca na żywym organizmie.

Mieliście trzy dni zdjęciowe. Teraz montujesz, do 15 sierpnia musicie oddać skończony film. Zawrotne tempo…

Tak ‑ premiera jest zaplanowana na przełom 2017 i 2018 roku, swoją część filmu muszę oddać w sierpniu, wtedy zaczną się prace nad połączeniem wszystkich elementów w całość. A wszystko w trakcie zdjęć do „Fugi”, do której pozostałe zdjęcia mamy jeszcze w listopadzie.

rozmawiał Tomasz Kolankiewicz

czytaj więcej o Agnieszce Smoczyńskiej