AKTUALNOŚCI


Zwierzęta i ludzie

Zagubiony w Górach Sowich sierociniec, dzieci wyzwolone z obozu koncentracyjnego, wataha zdziczałych psów krążąca po okolicznych lasach. Zapowiada się jak horror w historycznym kostiumie, lecz „Góra wilków” − wcześniej znana jako „Wilkołak” − kino gatunkowe będzie łączyć z dramatem psychologicznym. O swoim drugim pełnometrażowym filmie tuż przed rozpoczęciem zdjęć opowiada Adrian Panek.

„Góra wilków” reż. Adrian Panek / fot. Łukasz Bąk

Jakub Demiańczuk: Pierwotny tytuł „Wilkołak” przywodzi na myśl pełnokrwisty horror. Tymczasem scenariusz wskazuje, że twój film nie będzie opowieścią grozy. 

Adrian Panek: Rzeczywiście tytuł może być nieco mylący, choć film będzie miał w sobie elementy kina grozy i thrillera. Ale nie będzie to gatunkowo czysty horror, nie chciałbym go też w ten sposób promować. Na razie roboczym tytułem jest „Góra wilków”, czyli Wolfsberg. To niemiecka nazwa Włodarza w Górach Sowich, gdzie toczy się akcja.

Pomysł na fabułę horroru nie przypomina, raczej schemat „Władcy much” Williama Goldinga, tyle że przeniesiony w realia powojennej Polski. 

„Władca much” to wciąż mocna i oryginalna opowieść . Gdy projekt mojego filmu trafił do oceny w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, te odwołania również się pojawiały − przemoc między dziećmi od razu budzi takie skojarzenia. Ale w tym przypadku ta sytuacja jest przedstawiona à rebours. We „Władcy much” chłopcy z dobrych domów, z prywatnej szkoły, nagle zamieniają się w dzikusów, dochodzą u nich do głosu instynkty, które wcześniej zostały zagłuszone przez wychowanie, cywilizację i kulturę. U mnie ten kierunek jest odwrotny: dzieci, które chciano zamienić w zwierzęta w obozie koncentracyjnym, próbują odnaleźć w sobie człowieczeństwo.

Czy kino gatunkowe pozwala opowiadać o nieprzepracowanych wojennych i powojennych traumach?

Wydaje mi się, że podział na kino gatunkowe i artystyczne się kończy, wymusza to także rynek. Każda dobra opowieść ma w sobie zwięzłość i zasady, porządkujące treść i akcję. A formuła kina gatunkowego ma w sobie dodatkowo siłę rozpoznawalnego wzorca, czytelnego dla wszystkich widzów. W końcu „Władca much” też łączy elementy różnych gatunków, jest opowieścią przygodową, która skręca w nieoczekiwanym kierunku. Dla mnie pewnym wzorem jest połączenie horroru w stylu „monster in the house” i thrillera – to, co w filmie dzieje się między dziećmi a psami, wzięło się z takiego właśnie kina.

Horror wydaje się idealny jako metafora służąca rozładowywaniu powojennych lęków. Aż dziwne, że polska literatura czy film w zasadzie po niego nie sięgały. 

Przez siedemdziesiąt lat o wojnie opowiadało się zazwyczaj w bardzo wysokim tonie. Wydaje mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by spróbować mówić o niej inaczej. Ale w Polsce z kinem gatunkowym jest taki problem, że nie sprawdza się przenoszenie wzorców jeden do jednego. Że każda kinematografia ma swoją specyfikę, więc trzeba spróbować połączyć to kino gatunkowe – obce powolnej, słowiańskiej narracji – z tym, w czym jesteśmy mocni, z opowiadaniem o zderzeniu jednostki z historią. To wcale nie jest łatwe, ale polscy filmowcy coraz częściej z sukcesami sięgają po kino gatunkowe. Wystarczy wspomnieć „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej, którym kibicowałem od samego scenariusza, a które są opowieścią o PRL-u, ale pokazaną w zupełnie inny, dziwaczny sposób.

Przychodzi mi również na myśl „Demon” Marcina Wrony, także mierzący się z poważnymi, nieprzepracowanymi traumami.

Scenariusze „Demona” i mojego filmu były pisane mniej więcej w tym samym czasie.

Podobno scenariusz „Góry wilków” był w jakimś stopniu inspirowany faktami. 

Część wydarzeń jest rzeczywiście oparta na faktach. Pałace, opuszczone przez Niemców, zamieniano na sierocińce. Nawet obiekt, w którym kręcimy zdjęcia, był przez pewien czas sierocińcem, choć nie dla dzieci po obozie, lecz dla sierot po zabitych na froncie wschodnim esesmanach. Także historia o psach, które zdziczały wypuszczone z wyzwalanego obozu, jest prawdziwa.

Dziecięcy bohaterowie twojego filmu do sierocińca trafiają z obozu Gross-Rosen. To dlatego, że fabuła toczy się w Górach Sowich?

Pochodzę z Wrocławia, więc ten rejon mocno ukształtował moją wyobraźnię i wciąż na nią działa. Fascynuje mnie to pogranicze Polski, Niemiec i Czech. Po wojnie Dolny Śląsk był ziemią niczyją, na której widziało się ślady innej cywilizacji, lecz nie było już jej mieszkańców. Silnie zaznaczył swoją obecność w polskiej kinematografii, choćby w „Prawie i pięści”. Więc wybór miejsca zdjęć, pałacu, w którym rozgrywa się akcja, nie jest przypadkowy. Natomiast sam obóz koncentracyjny Gross-Rosen pojawia się dlatego, że był położony najbliżej i był obozem tranzytowym. Tam trafiali więźniowie wycofywani ze wschodu, m.in. z Auschwitz, gdy zbliżała się Armia Czerwona. Ale pisząc scenariusz, nie myślałem o konkretnym obozie, interesował mnie Dolny Śląsk jako miejsce zmiany kulturowej i przejścia cywilizacji.

Gross-Rosen, podobnie zresztą jak wiele dolnośląskich pałaców, został tuż po wojnie przejęty przez NKWD, a dokumenty po Niemcach w znacznej części przepadły. To utrudniło pisanie scenariusza? 

Dokumenty we wszystkich obozach były systematycznie niszczone, bo Niemcy nie chcieli zostawiać dowodów swojej działalności. A Gross-Rosen rzeczywiście został zamieniony na więzienie NKWD. Ale takich informacji w moim filmie nie ma. Bardziej mi zależało, żeby opowiedzieć tę historię przez pryzmat przeżyć bohaterów, ich psychiki, konflikty między nimi. Żeby sami opowiadali, kim są i co przeżyli.

Wydaje się, że to będzie film nakręcony jakby na przekór trendom dominującym obecnie w polskim kinie historycznym. Zamiast bohaterstwa pokazujesz skutki wojny z perspektywy jej najbardziej niewinnych ofiar: dzieci i zwierząt.

Kiedy Andrzej Wajda przeczytał ten scenariusz, powiedział, że jego zdaniem tytuł powinien brzmieć „Niewinne”. Ten wątek czysto historyczny aż tak bardzo mnie nie interesował. Gdy kręciłem „Daas”, film kostiumowy rozgrywający się w XVIII-wieczne Polsce, cała otoczka narodowo-wyzwoleńcza nie wydawała mi się ciekawa. Na ten temat powstało wiele rzeczy, a wciąż sjest wiele innych, o których warto opowiedzieć. Poza tym film, który się dzieje w innej epoce, powinien poprzez kostium historyczny opowiadać o współczesności. W przypadku „Daas” miałem poczucie, że kryzys religii, o którym opowiadam, jest bardzo aktualny i wciąż istotny. Mam wrażenie, że „Góra wilków” będzie mieć odniesienia do dzisiejszej rzeczywistości. Nie chciałem po prostu opowiedzieć o tym, że dzieci najbardziej cierpią w czasie wojny − to prawda, ale z punktu widzenia filmu banalna. Bardziej interesowała mnie granica między człowiekiem a zwierzęciem. Jak to jest zostać odartym ze swojego człowieczeństwa, a potem próbować do niego powrócić. Stąd ta figura wilkołaka, istoty która tę granicę przekracza. Jest i zwierzęciem, i człowiekiem.

Wilkołak jest również manifestacją pierwotnej, dzikiej natury.

To ma jakiś wpływ na fabułę − zezwierzęcenie, któremu dzieci zostały poddane i które pozwoliło  im przeżyć w obozie, stało się ich traumą, lecz jednocześnie pozwoli im przerwać w sytuacji, w której znalazły się po wojnie. To, co wydawało się słabością, może w kluczowym momencie okazać się siłą.

Akcja „Góry wilków” skupia się wokół dwóch rywalizujących ze sobą chłopców. Ile lat mają bohaterowie? 

Czternaście.

Trudno było znaleźć młodych aktorów, którzy byliby w stanie udźwignąć poważny temat? 

Szukaliśmy długo, także w nietypowych miejscach, takich jak domy dziecka. Odpowiednich chłopaków znaleźliśmy dwa lata temu – mieli wtedy po dwanaście lat i tak początkowo zakładał również scenariusz filmu. Ale produkcja się przesuwała, więc musieliśmy się dostosować. Niektórzy z tych chłopców, czekając na Wilkołaka, zdążyli już zagrać w filmach, np. Nicolas Przygoda wystąpił w „Placu zabaw”, a Jakub Syska w „Kamerdynerze” Filipa Bajona. Skoro ich kariera zaczęła się jakoś kręcić, to wierzę, że zostali dobrze wybrani.

Dwa lata różnicy to niby niewiele, ale dla fabuły może mieć znaczenie. Jedną z bohaterek filmu jest Hanka, która dla dwunastolatków byłaby po prostu opiekunką, czternastolatkowie dostrzegą w niej kobietę. Czy to również wpłynęło na scenariusz? 

Tak. Hanka jest figurą matki, lecz także pierwszym obiektem romantycznych fascynacji bohaterów. Ta podwójność jest oczywiście teraz bardziej widoczna.

Kto oprócz głównych bohaterów zagra w twoim filmie? Trudniej chyba promować tytuł bez gwiazd.

Chłopcom towarzyszy młoda aktorka, Sonia Mietielica, dziewczyna po warszawskiej Akademii Teatralnej. W roli Jadwigi, kobiety po traumatycznych przejściach, która ma przejąć opiekę nad dziećmi, wystąpi Danuta Stenka, z którą pracowałem wcześniej przy „Daas”, a reszta postaci to aktorzy z Niemiec, Rosji i z Ukrainy. Czy to są gwiazdy? Niektórzy mają za sobą role w filmach z Tomem Cruise’em i innymi amerykańskimi gwiazdami . Ale mam raczej nadzieję, że siła tego filmu będzie polegała nie na gwiazdach, ale na oryginalności scenariusza i napięciu.

Przygotowujesz się do tego filmu od kilku lat. Na jakim etapie jest teraz produkcja? 

Rzeczywiście, zajęło to sporo czasu. Pracę nad projektem zacząłem w 2013 roku, potem był czas na pozyskanie środków z PISF-u, stypendium scenariuszowe, zdobycie pieniędzy na development. Ale w konsekwencji udało się jakoś wszystko dopiąć i film powstaje jako koprodukcja polsko-niemiecko-holenderska. 15 lipca zaczęliśmy zdjęcia, mamy w planach 30 dni zdjęciowych. Potem postprodukcja, montaż dźwięku w Holandii. Premiera w przyszłym roku, chciałbym zdążyć na festiwal w Gdyni, ale konkretnej daty dystrybucji jeszcze nie mamy.

Rozmawiał Jakub Demiańczuk