AKTUALNOŚCI


Platynowe Lwy dla Filipa Bajona

Filmy reżyseruje z rozmachem, pełną gębą. Swobodnie zmienia konwencje i gatunki, style opowiadania. Nazywano go polskim Fellinim, a on nigdy nie odżegnywał się od takich porównań

Maciej Stuhr powiedział o nim kiedyś, że ma naturę przekornego dziecka. To widać już przy pierwszym spotkaniu, poza tym wystarczy pobieżny rzut oka na jego filmy. Od wielkich produkcji osadzonych w Historii przechodzi płynnie do kameralnych filmów psychologicznych, próbuje rzucać nowe światło na zgrane, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało, tytuły z polskiej klasyki literackiej. Kiedy zaś na chwilę zmęczy się kinem, może zawsze powrócić do reżyserowania w teatrze, bo nigdy nie wyparł się z nim więzi. Albo też zasiąść do pisania, bo próbował też sił w prozie. Z sukcesem – jest przecież laureatem Nagrody im. Wilhelma Macha za najlepszy literacki debiut. Kiedy się patrzy na rozległość jego zainteresowań, widać, że ze wszystkiego chce czerpać maksimum sensu i przyjemności. Rzadka umiejętność.

Nie bez przyczyny „Magnat” porównywany był do „Lamparta”, a w nim upatrywano kogoś, kto mógłby stać się polskim Fellinim albo Luchino Viscontim. Przyznam, że raz na jakiś czas lubię odświeżyć sobie właśnie ten obraz Filipa Bajona. Za każdym razem uwodzi mnie sama opowieść o książętach z rodu von Pless na tle początku dwudziestego stulecia. Epicką perspektywę łączy tu Bajon z wnikliwymi portretami bohaterów, rysując każdy z nich całkowicie odmienną kreską. Grany przez Bogusława Lindę Bolko, najmłodszy z braci, ma w sobie wściekłość i bunt młodości. Najstarszy Franzel (Olgierd Łukaszewicz) próbuje trzymać rodzinne interesy twardą ręką. Jest jeszcze Conrad (Jan Englert), delikatnością i emocjonalnym rozedrganiem ukrywający homoseksualne skłonności. I wreszcie najważniejszy z ważnych – ojciec rodziny w wielkiej kreacji Jana Nowickiego. Finał „Magnata”, gdy unieruchomionemu w wózku starcowi rzuca się na szyję najmłodszy krnąbrny syn, robi piorunujące wrażenie nie tylko dzięki Nowickiemu i Lindzie, ale też reżyserskiej maestrii Bajona, który nie boi się mocnych efektów. Pamięta, że kino to przede wszystkim widowisko. Ma nas złapać za twarz.

Wykłady w Łodzi i w Katowicach dały mu głębsze spojrzenie na to, jak o filmach myślą młodzi,co ich najbardziej interesuje, czego chcieliby spróbować

Dorobek urodzonego w 1947 roku w Poznaniu artysty jest tak bogaty, iż w krótkim szkicu trudno pomieścić wszystkie jego ważne punkty. Wielokrotnie podkreślał Bajon swe związki z rodzinnym miastem, mawiał, że w nim pozostał, czego najlepszym dowodem był „Poznań ‘56”, w którym dał własną wizję czerwcowych wypadków. Wspominał, że sercem krwawych zdarzeń stała się jego dzielnica, gdzie jako niespełna dziesięcioletni chłopak na co dzień bawił się w wojnę. Któregoś dnia poczuł, że wojna zaczyna się naprawdę, gdy z bramy domu zobaczył czołg. Dlatego pewnie opowiedział o tym z ekranu poprzez rówieśnych ówczesnemu sobie bohaterów. Zamieszki zaś sfotografował z oddali, zza ledwie uchylonych bram, celowo nadając dziełu wymiar antymartyrologiczny, daleki od stereotypowego pokazywania bohaterstwa. „Poznań ‘56” oceniano różnie. Fakt faktem, że nie było w owym czasie (rok 1996) mocniej dyskutowanego polskiego filmu. Punkt widzenia w nim przyjęty nie odbiegał rzecz jasna od światopoglądu Bajona, deklarowanego z ogromną otwartością. Reżyser podkreślając swe związki z Poznaniem nie powstrzymywał się na przykład przed otwartym ganieniem hipokryzji miasta w rozpalających opinię publiczną sprawach arcybiskupa Paetza i dyrygenta Krollopa.

W Poznaniu studiował prawo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, ale jeszcze przed złożeniem pracy magisterskiej zaczął naukę na reżyserii w łódzkiej Szkole Filmowej. Życie Bajona wielokrotnie zataczało krąg, bo potem był przez lata jednym z najważniejszych wykładowców Filmówki, w latach 2008 – 2016 dziekanem wydziału reżyserii, gdzie pracuje do dzisiaj, łącząc to z wykładami na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. To dało mu głębsze spojrzenie na to, jak o filmach myślą młodzi, co ich najbardziej interesuje, czego najbardziej chcieliby spróbować. Bajon zarzeka się, że czerpie z tej wiedzy, planując produkcje Studia Kadr jako jego obecny szef. W Kadrze Bajona swe nowe prace mają zrealizować Adrian Panek („Daas”) oraz debiutant Kuba Pączek.

22.01.2016 Warszawa . Teatr Polski . Rezyser Filip Bajon
Fot. Jacek Marczewski / Agencja Gazeta

Debiut Bajona okazał się natomiast jego przepustką do świata i bardzo mocnym potwierdzeniem, że narodziła się osobowość nietuzinkowa. W „Arii dla atlety” daleko odszedł od obowiązującego w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku kina moralnego niepokoju, chcącego w krytyczny sposób jak najwierniej oddać rzeczywistość. Historię zapaśnika Góralewicza (pierwsza wybitna rola Krzysztofa Majchrzaka) operator Jerzy Zieliński nasycił mocnymi barwami, Bajonowi chodziło zaś o kreację nowego świata z wiarą, że reżyser jako demiurg jest do tego predestynowany. Od „Arii dla atlety” zaczęto porównywać polskiego reżysera do największych – Federico Felliniego i Kena Russella. Z twórczości twórcy „Amarcordu” czerpał zresztą Bajon, wcale tego nie ukrywając. W jego filmach można też znaleźć cytaty plastyczne, chociażby z Toulouse-Lautreca.

Czekając na zapowiadanego „Kamerdynera”, można już ostrzyć sobie zęby na kolejne projekty Bajona. Oto artysta, który ciągle żyje w ruchu

Kolejne filmy artysty ukazywały zmienność jego zainteresowań. W „Wizji lokalnej 1901” bez narodowych emocji i patosu przyjrzał się strajkom szkolnym we Wrześni. W „Limuzynie Daimler-Benz” zderzył wręcz namacalne przeczucie nadciągającego wojennego kataklizmu ze zbliżeniem na młodych bohaterów, którzy w niepewnym świecie chcą spełniać swe aspiracje i marzenia. Zupełnie inne w tonacji było telewizyjne „Wahadełko” ze wspaniałą rolą Janusza Gajosa. Skromna, rozpisana na cztery postaci historia rodzinnego klinczu, okazała się przygnębiającą reakcją na Polskę tuż przed stanem wojennym. Film zdobył kilka nagród na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych wtedy odbywającym się w Gdańsku, a swą premierę miał 11 grudnia 1981 roku. Znaczący zbieg okoliczności.

W następnych latach reżyser zmieniał konwencje opowiadania, przechodząc od politycznych fantasmagorii („Bal na dworcu w Koluszkach”), przez telewizyjną komedię sposobem realizacji przypominającą Teatr TV („Sauna”) do obrazów stanowiących próbę opisu polskiej transformacji („Lepiej być piękną i bogatą”, „Fundacja”). Reżyser mierzy się z literacką klasyką, sprawdzając, jak brzmi dziś idea szklanych domów Żeromskiego w „Przedwiośniu” oraz chcąc wlać nową młodzieńczą energię w „Śluby panieńskie” Fredry. Dopisuje też swój dalszy ciąg do powszechnie znanej opowieści – to w „Dulskich”, swym ostatnim ukończonym filmie.

Najnowszy film Filipa Bajona, „Kamerdyner” to saga opisująca wspólne życie Polaków, Niemców i Kaszubów w Pucku i okolicach na polsko-niemieckim pograniczu w latach 1900-1945. Film ma wspaniałą obsadę (Anna Radwan, Janusz Gajos, Adam Woronowicz). Można też ostrzyć sobie zęby na kolejne projekty artysty, bo nie zamierza on zwalniać tempa. Ma już gotowy scenariusz o wczesnorenesansowym architekcie Filippo Brunelleschim, chciałby też opowiedzieć o młodości Jarosława Iwaszkiewicza. Cały czas żyje w ruchu.

— Jacek Wakar